poniedziałek, 15 października 2018

28. Big God


Shower your affection, let it rain on me
Don't leave me on this white cliff
Let it slide down to the, slide down to the sea


Deszcz wolno opadał na moje ramiona oraz głowę, a ja witałam go niemal z wdzięcznością. Zaczęło się od delikatnej mżawki, która pokrywała ciało i otoczenie maleńkimi drobinami; trochę zajmowało jej rozpłynięcie się na ciepłej skórze, tymczasem na igłach sosen nie przestawała tworzyć mieniących się odbitym światłem mozaik. Napełniła cały świat blaskiem latarni, ale została spłukana przez większe krople, które zaczęły spadać z czarnego nieboskłonu. Siedziałam w połowie schodów prowadzących na taras przy głównym budynku i mogłam wyjść do góry, pod zadaszenie, nie ruszyłam się jednak ze stopnia. Było to wbrew pozorom dobre miejsce – okryte cieniem, z gałęziami drzew klękającymi u stóp. Dzięki deszczowi miałam natomiast wymówkę do czucia się tak mizernie, jak się czułam. I nie, nie spędziłam niemal godziny ubolewając nad tym, co stało się wcześniej. Zdążyłam przekuć rozżalenie i wstyd w gniew. Mimo wszystko… nie dało się ukryć, że siedziałam sama w środku nocy, nie dopuszczając do siebie choćby możliwości powrotu do łóżka. Byłam odrobinę zmarznięta, przemoczona i w dodatku głodna. Przede wszystkim jednak zmęczona. Kłótnia z Irwinem, o ile można to tak nazwać, zostawiła mnie wyczerpaną, rozpaczliwie próbującą wyprzeć niechciane emocje oraz płynące za nimi wnioski z głowy. Wiedziałam, że to całe absurdalne zachowanie chłopaka wcale nie było adekwatne do sytuacji, a moja wina znacznie mniejsza, niż pozwoliłam sobie wmówić. Byłam wściekła na samą siebie, że nie zareagowałam, nie odparłam ataku, właściwie tylko dałam się poniżyć na oczach Caroline. Ale jednocześnie nieakceptowane zranienie nieustannie pulsowało gdzieś obok serca.
Na większość z tych spraw nie mogłam nic poradzić, ale uporanie się z burczącym brzuchem znajdywało się w obrębie moich możliwości. Potarłam dłońmi o kolana i wstałam, po czym nie zwlekając, z nową motywacją, udałam się do wnętrza budynku. Na lewo od pustej recepcji stał automat. Niebieskawe światło, tak inne od przygaszonej żółci lamp nad głowami, oświetlało rzędy batonów i butelki z piciem. Z mokrej kieszeni spodenek wydobyłam drobne, które z czystego lenistwa zawsze tam wrzucałam. Monet nie było dużo, ale akurat tyle, by wystarczyło na drobną przekąskę, więc wrzuciłam wszystko do środka maszyny, wcisnęłam odpowiedni numer i, zaplótłszy ręce na brzuchu, czekałam. Szelest poruszanego opakowania rozchodził się wokół jako jedyny dźwięk, nie licząc jednostajnego szumu jarzeniówek. Odgłos szybko zamarł, a ja z niedowierzaniem patrzyłam, jak mój baton wciąż stoi na krawędzi swojej półki.
– Nie do wiary – stęknęłam, rozplatając dłonie, by uderzyć nimi płasko o szybę.
Jedzenie ani drgnęło, więc tym razem zwinęłam palce w pięść. Znalazłam w sobie na tyle silnej woli, by zatrzymać przedramię i ograniczyć się do kolejnego parsknięcia, czegoś pomiędzy jękiem a śmiechem. Bo, naprawdę, nie mogło być gorzej?
Zanim zaczęłam wyklinać maszynę w głos, dobiegło do mnie echo kroków, początkowo miarowych, a potem nagle urwanych.
– Amy?
Przełknęłam ślinę i powoli spojrzałam przez ramię.
– Jer.
Jerome Morison stał przy progu, w miejscu wciąż opanowanym przez cienie. Był sylwetką pozbawioną detali, z ledwie wyodrębnionymi przez załamania światła kośćmi policzkowymi lewej strony twarzy oraz małą podręczną torbą zwisającą z ręki. Rozpoznałam go raczej po głosie i posturze, jemu natomiast oświetlenie nie przeszkadzało w przyglądaniu mi się, co przez długą chwilę robił. Spostrzeżenia zapewne miał trafne, gdyż lekko niespokojnym głosem zapytał:
– Wszystko w porządku? – Postawił torbę na ziemi i już szedł w moją stroną.
Zmarszczyłam brwi. Temu pytaniu nie było sensu zaprzeczać, ale nie musiałam nawet dochodzić do takiego wniosku, bo wcześniej zmęczenie wyciągnęło ze mnie proste odpowiedzi, prostą prawdę.
– Nie. Ten automat pożarł moje ostatnie drobniaki i odmawia wykonania swojej części umowy.
– Och, to wszystko w pełni tłumaczy. – Jerome stanął za moim ramieniem i przejechał po mnie wzrokiem ze znaczącym uniesieniem brwi.
Było ciepło w jego uśmiechu, a ja, mimo próby, nie zdołałam tego odwzajemnić. Miałam tylko nadzieję, że odrobinę sztuczny grymas, który przywołałam na twarz, zmienił moją prezencję na choć minimalnie korzystniejszą. Nie mogąc się powstrzymać, odgarnęłam też mokre włosy za ucho, ale, nie oszukujmy się, wciąż wyglądałam jak katastrofa.
– Zobaczmy – wymamrotał chłopak, skupiając wzrok na automacie.
Jeden celny cios później batonik wyleciał do pojemnika. Jerome sięgnął po niego, a następnie wręczył mi go w dłonie.
– Dzięki, magiku – mruknęłam.
Chłopak wyglądał, jakby chciał jeszcze o coś zapytać, ale tylko wziął głęboki wdech. Kiwnął głową w kierunku recepcji, podczas gdy ja obracałam batonika pomiędzy palcami.
– Muszę się zameldować. Ponownie.
Podszedł do wysepki i uderzył palcem w stojący na ladzie dzwoneczek. Przenikliwy dźwięk przeszył przestrzeń, najwidoczniej zakradając się korytarzykiem z tyłu do dalszych pomieszczeń. Po chwili wyszedł stamtąd mężczyzna, z wymuszoną uprzejmością wypełniającą pierwsze zmarszczki na twarzy. Widziałam go wcześniej w przelocie kilka razy i on też zdawał się nas kojarzyć – Jeromowi oszczędził zbędnych tłumaczeń, a na mnie badawczo zerkał, jakby zaniepokojony, czy nie powinien zakwestionować mojej obecności tu, o tej porze. W milczeniu podał Morisonowi potrzebne rzeczy, lecz nie opuścił stanowiska przy ladzie.
Jerome zakręcił kluczykiem na kciuku i odwrócił się do mnie.
– Chodź, odprowadzę cię do domku.
Mając na uwadze podejrzliwość recepcjonisty, nie zaprotestowałam. Zgodnie ruszyłam w stronę wyjścia. Jerome chwycił torbę, a ja pchnęłam ramieniem szklane drzwi. Rzuciliśmy „dobranoc”, będąc już na świeżym powietrzu. Niebo rozpościerało się nad nami ciemne, zachmurzone, ale spokojne. Z ulgą przyjęłam fakt, że przestało padać. Mimo iż wiedziałam, że w końcu musi do tego dojść, nie zamierzałam jeszcze wracać do siebie, do Irwina. Choć odwlekanie nic nie mogło dać, póki co czułam się lepiej, kiedy nie musiałam mierzyć się z wszystkim już teraz.
Z drugiej strony, obok mnie maszerowała inna kwestia do rozwiązania. Oczekiwałam powrotu Jerome’a, a jednocześnie na jego widok jakieś zaskoczenie i nerwowość załopotały mi pomiędzy żebrami. W końcu zniknął nagle na kilka dni, podczas których powinniśmy byli wyklarować naszą sytuację, oczyścić ją z niedomówień słowami lub gestami, zbudować coś mniej mglistego, wokół czego umiałabym się poruszać.
„Jedna sprawa na raz” – westchnęłam w myślach i zaplotłam ręce na piersi.
– Nie wracam na razie do domku – oznajmiłam.
Chłopak zwolnił, spojrzał na mnie z ukosa, a potem się zatrzymał. Przystanęłam przy nim.
– Co się stało? – Pytanie było delikatne, ostrożne, ale też nieugięte.
Przebiegłam w głowie po formujących się tam zdaniach, które powstawały oraz rozsypywały się w rytmie uderzeń mojej podrygującej stopy. Dlaczego właściwie nie chciałam wracać?
– Nie mam ochoty słuchać, jak Irwin pieprzy się z Caroline. Głównie.
Jerome uniósł brwi.
– W porządku, to zrozumiałe – potwierdził. – Ale co, planujesz teraz wykąpać się w jeziorze, żeby jeszcze bardziej zmoknąć i mieć zagwarantowane zapalenie płuc?
– Raczej nie. Chyba zwyczajnie usiądę. Zjem batona. – Pomachałam wciąż nieotwartą przekąską. – Posłucham świerszczy.
Szatyn westchnął, jakby pogodził się z moją beznadziejną argumentacją i odpuścił. Uniósł głowę w górę, ale nad nami nie było gwiazd, tylko chmury, które najwidoczniej przelały się w jego myśli.
– Może po prostu pójdziesz do mnie. Weźmiesz ciepły prysznic. – Wolno przedstawił swoją propozycję. Zdjął wzrok z nieboskłonu, by z niezobowiązaniem położyć go na mnie. – Równie dobrze możesz też zostać na noc. Mam spory apartament tylko dla siebie, więc nie byłoby z tym problemu.
Zacisnęłam wargi – zdecydowanie zły nawyk, któremu ostatnio za często ulegałam – myśląc nad ofertą Jerome’a. Nie dało się ukryć, że była kusząca – ciepłe miejsce przy osobie, z którą czułam się dobrze, kontra samotność wśród chłodnej nocy lub wrócenie do własnego pokoju, gdzie powietrze wibrujące od niepożądanych ludzi za ścianą z pewnością wygryzie wszelkie moje opanowanie. Może i moja relacja z Jeromem nie znajdowała się teraz na szczycie listy tych najprostszych i najjaśniejszych, ale…
– Brzmi dobrze – stwierdziłam, w końcu znajdując szczery uśmiech.
Chłopak odpowiedział tym samym i wyciągnął rękę w stronę prawego brzegu jeziora. Ruszyliśmy dalej chodnikiem. Morrison tłumaczył mi, że dostał klucze do wcześniej zajmowanego lokum, które to znajdowało się na drugim końcu ośrodka, w prostym, dwupiętrowym budynku, a nie w domku, tak jak wcześniej myślałam. Ja natomiast w końcu rozerwałam opakowanie batona i rozkoszowałam się czystą słodyczą na języku. Woda ciągnęła się przy nas, cicho szumiąc.
– Należą ci się przeprosiny – zagaił Jerome po krótkiej chwili milczenia. – Nie chciałem znikać bez słowa, ale sytuacja wyskoczyła tak nagle. Myślałem, żeby zadzwonić, tylko że nigdy nie wymieniliśmy się telefonami, a proszenie doktora Henka o pośrednictwo… bo tylko jego numer stąd mam… byłoby trochę niezręczne.
Obróciłam twarz w stronę chłopaka. Zdążyłam zapomnieć, jaki jest wysoki – przerastał mnie o ponad głowę, Irwina zapewne o pół. Aby spojrzeć mu w oczy, musiałam zadrzeć podbródek, zwłaszcza że szedł tylko kilkanaście centymetrów obok.
– Nie szkodzi. Choć, wiesz, przez moment zastanawiałam się, czy w ogóle wrócisz.
– Jasne, że wróciłem. – Roześmiał się i objął mnie ramieniem. – W końcu mówiłem ci, że to ważny staż – wyszeptał konspiracyjnie.
Na skórze w reakcji na ciepło chłopaka pojawiła mi się gęsia skórka, niewątpliwy znak, że gorący prysznic przyda się jak najszybciej.
– Ale przyznaję, na powrót zeszło mi dłużej, niż zakładałem. Dobrze, że chociaż od razu na ciebie wpadłem, o naszych zwyczajnych, niezwykłych porach.
Tym razem przyciągnął mnie bliżej siebie, a ja pozwoliłam sobie utonąć w cieple i komforcie. Poczułam się bezpieczniej, jakby ramię wokół mojego ramienia oraz tors pod moją skronią mógł zatrzymać wszystkie drżenia myśli i niepewności oddechu. Nie martwiłam się już, czy jest to przyjacielski gest, czy oznaka czegoś więcej, cieszyłam się tylko łatwością zrobienia wdechu, a potem wypuszczenia powietrza z płuc; spokojem w głowie, delikatnymi muśnięciami pozytywnych odczuć.
W końcu dotarliśmy do prostej bryły przypominającej tę z recepcją. Jerome otworzył przede mną drzwi. Przemierzyliśmy pusty korytarz z zieloną wykładziną na podłodze, a potem chłopak wyciągnął z kieszeni szortów klucz, przekręcił go i wpuścił mnie do ciemnego pomieszczenia. Po kliknięciu włącznika światła z cieni wyodrębniła się sofa, fotel oraz telewizor przed nimi. W rogu stał nawet regał wypełniony książkami. Oprócz dwóch woluminów leżących na niedużym stoliku i podkoszulka przewieszonego przez oparcie kanapy pomieszczenie wyglądało na nietknięte przez lokatora. Jerome z uwagą rozejrzał się wokół, pewnie sprawdzając, czy stan aktualny zgadza się z tym, w jakim zostawił pomieszczenie. Nie podzielił się wnioskami, ale minął mnie i skierował się do otwartych drzwi naprzeciwko. Gdy po przekroczeniu progu zaświecił kolejną lampę, zobaczyłam, jak rzuca przyniesioną torbę na łóżko. Przez chwilę jeszcze zostałam w miejscu, odnotowując szczegóły takie jak oliwkowe obicia mebli czy tytuły widniejące na okładkach wyciągniętych książek, a potem, zanim zdążyłam zbliżyć się do futryny i wychwycić wzrokiem większą część sypialni, Jer znalazł się z powrotem w saloniku, zasłaniając sobą prześwit z widokiem. Wyciągnął do mnie rękę, a ja odruchowo złapałam to, co z niej wypuścił – ręcznik i jasną koszulkę.
– Świeżo wyprane – oznajmił.
– Pobyt w domu ma swoje zalety, co? – mruknęłam, czując unoszący się od materiałów zapach proszku do prania.
Jer błysnął uśmiechem.
– Łazienka jest tam. – Wskazał na drzwi po prawej stronie. – Mokre ciuchy możesz rozwiesić na kaloryferze, bo w taką pogodę wystawianie ich na balkon pewnie minęłoby się z celem.
Pokiwałam głową. Jerome nie miał już widocznie nic więcej do powiedzenia, bo po przesłaniu mi kolejnego uśmiechu obrócił się, by z westchnięciem opaść na kanapę. Nie zwlekając, poszłam do wskazanego pomieszczenia. Nie przedłużałam prysznicu, choć przyjemnie było czuć gorącą wodą uderzającą o skórę – jej ciepło zdawało się przenikać do samych mięśni, rozgrzewać też od środka. Podkoszulek, który założyłam, sięgał mi prawie do kolan; nadruk na nim przywołał wspomnienie porannego spotkania nad jeziorem z Morrisonem, które w moim odczuciu miało miejsce wieki temu, tymczasem w rzeczywistości minęły góra dwa tygodnie. Przeczesawszy mokre włosy palcami, odeszłam od lustra. Gdy wróciłam do salonu, zamiast ostrego światła powitała mnie subtelna poświata lampki stojącej z dalszej strony kanapy. Nie docierała do kątów pomieszczenia, a koncentrowała się na meblu oraz siedzącym na nim chłopaku. Jerome znów był grą cieni i świateł, które skradały się od jego twarzy przez kark i ramię aż po palce rozłożone na otwartej książce.
– Nie jesteś jeszcze zbyt zmęczony na czytanie? – zapytałam, dosiadając się. Mnie samej sen zaczynał wyśpiewywać słodką pieśń rozluźnienia.
– Prawdopodobnie tak, skoro odkąd wyszłaś, tkwię wciąż w tym samym akapicie – przyznał, mrużąc oczy i odwracając je od tomu na kolanach. – Prysznic wezmę rano, więc jeśli chcesz, możemy już iść do łóżek. To znaczy, ja mogę zostać na kanapie, ale łóżko definitywnie jest twoje.
Przebiegłam wzrokiem po sofie, której niewielką przestrzeń zajmowaliśmy niemal całkowicie. Jerome co prawda półleżał, ze zgiętym kolanem i plecami opartymi o róg, ale mebel i tak wydawał się mały, zbyt mały na jego prawie dwa metry wzrostu, dlatego sam pomysł tego, że mógłby tu spać, od początku brzmiał absurdalnie. Łóżko z drugiej strony wyglądało na wystarczająco duże, by pomieścić nawet trzy osoby.
– Nie, nie musisz tu zostawać – oznajmiłam więc, marszcząc nos.
Jer uniósł wargi, mamrocząc, że to świetnie. Zamknął książkę i wyciągnął się, żeby odłożyć ją na stolik za moimi plecami, a przy okazji znalazł się tuż obok mnie. W przytłumionym świetle mignęła mi jego twarz, a sekundę później mogłam ją poczuć przy swojej – jego nos otarł się o mój, kiedy schylił się, żeby mnie pocałować. Pocałunek był niespieszny; równie powoli pozwalałam ciału rozpuścić się w uczuciu błogości, wypełnić nim sobie żyły. Chłopak odsunął się i otworzyłam oczy naprzeciwko jego uśmiechowi.
– Nie mogłem się powstrzymać – wyszeptał swawolnie.
– Chyba aż tak nie próbowałeś – wytknęłam, biorąc głębszy wdech.
– I nie żałuję.
Jego usta znów były na moich. Zanim rozchyliłam wargi, w mojej głowie pojawiło się pytanie, czy tego właśnie chcę, ale dałam mu zatonąć pod napływającymi doznaniami. Ciało zresztą zareagowało już samo i bez skrupułów oddawało przyjemności – dotyk za dotyk, porwany oddech za ukrócone westchnienie. Chłopak odnalazł dłonią moją dłoń, jego palce byłe ciepłe. Chciałam poczuć więcej tego ciepła, tak jakby podrażnione zakończenia nerwowe chciały jedynie płonąć, wszędzie, gdzie tylko mogły, więc spróbowałam poprawić się na kanapie, a wtedy chłopak podniósł mnie lekko i nagle siedziałam już na jego kolanach, ciepło było wszędzie, przyjemne, kojące. Wolną rękę uniosłam do jego głowy, a wtedy mignęło mi ujęcie innych palców w innych włosach, lecz jemu też pozwoliłam szybko zniknąć, wypalić się poprzez gorące wargi naciskające na moje, przesuwające się w dół, po szyi, ale zawsze wracające.
Drgnęłam, gdy dłoń Jerome wsunęła się pod moją – jego – koszulkę, przesunęła po udzie, minęła linię majtek i zatrzymała się wyżej. Chłopak leniwie badał opuszkami wypukłości moich żeber, a ja podziękowałam sobie, że nie zrezygnowałam z założenia stanika. Właśnie gdy o tym pomyślałam, poczułam, że Morrison nadał swojej ręce określony kierunek – skradała się wzdłuż materiału, ku jego zapięciu. I nagle wiedziałam, że dobrze było dać pochłonąć się chwili, oddać umysł we władanie ciału, ale doszliśmy do granicy tego, czego obecnie mogłam chcieć. Czego obecnie chciałam. Na ostatnie sekundy pogłębiłam pocałunek, wkładając w niego całą energię, ale potem zdecydowanie się odsunęłam, a raczej oderwałam, bo wciąż znajdowaliśmy się tak nieprawdopodobnie blisko.
– Myślę, że pora skończyć.
Nasze oddechy ciężko rozbrzmiewały wokół, drżąc w nagłym spokoju otoczenia. Jerome pochylił się i przyłożył wargi do zagłębienia mojej szyi, ale jego ręka się zatrzymała – nie było w tym geście niczego nachalnego. Ostatni całus okazał się tak samo powolny jak pierwszy.
– W porządku – odparł, a jego głos miał w sobie oczywistą chrypkę.
Kiedy wyplątał dłoń spod mojej koszulki, przekręciłam się w bok i opadłam na kanapę tak, że teraz tylko moje nogi leżały na jego udach. Przejechał po nich palcami, patrząc na mnie spod rzęs.
– Czy wciąż mam wstęp do łóżka? – zapytał rozbrajająco.
– Jeśli będziesz umiał trzymać ręce przy sobie. – Wzruszyłam ramionami, nie mogąc powstrzymać rozszerzającego się uśmiechu.
– Zero dotykania do jutra, przysięgam. – Uniósł ręce w parodii przysięgi, a potem zmarszczył brwi. – Czekaj, jest już po północy? Cholera. To jednak po prostu do rana. Albo do pobudki, może być?
Roześmiałam się i szturchnęłam go stopą, a wtedy on uśmiechnął się tym uśmiechem, który mówił mi, że świat nie jest taki straszny.

~.♦ .~.♦ .~


Jestem beznadziejna, przepraszam ((ale w końcu po prostu wklejam)).
Jak tam Wasze życie? Ja już ogłaszam doszczętne zmęczenie studiowaniem.