piątek, 19 stycznia 2018

23. Hold me

I shouldn't say it but I'm starting to think I care
I've had a drink, you probably think my judgement isn't clear

And all the songs, and all the poets, suddenly they're right


Skrupulatna organizacja całego przedsięwzięcia sprawiała, że wydawało się jeszcze bardziej surrealne. Nie wiedziałam, jakim innym słowem można by określić grupkę nastolatków biegnących w mroku przez las, raz po raz potykających się o splątane korzenie lub uderzających czołem w niską gałąź (tego zaszczytu dostąpił Andrew i nikt mu nie zazdrościł). Zmierzaliśmy do ogrodzenia otaczającego teren ośrodka, uciszając wzajemnie nasze wybuchy śmiechów i okrzyki zaskoczenia – w efekcie powietrze wypełnione było nieludzkimi odgłosami. Zduszone parsknięcia stapiały się w jedno z szumem drzew i hukaniem sów, a chrzęst gałęzi pod stopami towarzyszył pełnym rozdrażnienia, cichym przekleństwom. Jack prowadził naszą grupę między sosnami, na jego twarzy widniał tak szeroki uśmiech, że nie sposób było go przeoczyć nawet w otaczającej nas ciemności. Okazało się, że jego wymarzona impreza to właściwie zwykły wieczór na mieście, zapewne w jednym z głośniejszych klubów, ale jako że on wszystkich tu skrzyknął, tytułował się naszym przewodnikiem i mentorem.
– Słuchajcie wszyscy! – krzyknął.
Większość osób zamilkła od razu, a reszta została uciszona przez zabójczy wzrok chłopaka.
– Chyba trochę za bardzo się wczuwa – mruknął Irwin do mojego ucha.
W odpowiedzi jedynie wzruszyłam ramionami – po części dlatego, że Jack akurat skanował spojrzeniem obszar wokół mnie, ale głównie starając się unikać interakcji z Ashtonem, czego on najwidoczniej nie mógł zrozumieć. Nie byłam tym zaskoczona, bo ja sama nie rozumiałam, o co mi chodzi.
– Przejdziemy teraz na drugą stronę. – Jack spojrzał przez ramię na ogrodzenie. Wyglądało dość porządnie, nie wystawały z niego druty, a wyraźnie świeża farba błyszczała w świetle księżyca, mimo to kilka osób zmarszczyło ze zdegustowaniem brwi. Jakby oczekiwali pozłacanej bramy w środku lasu. – Potem czeka nas dziesięciominutowy spacerek. Przez chwilę jeszcze nie hałasujcie, dobra? Chcę oddalić się od centrali. – Kiwnął głową w stronę, z której przyszliśmy. Następnie zsunął z barków plecak, który wydał z siebie charakterystyczny brzęk. – Kto chce spróbować czegoś na rozruszanie?
Światło księżyca odbiło się od cieczy w butelce, którą z uśmiechem wyjął chłopak. Twarze najbliższych osób też jakby pojaśniały, a entuzjastyczne pokrzyki przestały komukolwiek przeszkadzać. Niektórzy od razu zbliżyli się do Jacka, który nie zwlekał z przekazaniem butelki dalej tylko po to, by wyjąć kolejną.
– W końcu zaczyna się dziać coś z sensem – stwierdził Irwin i ruszył do przodu.
Zachwiałam się niezdecydowana na palcach, ale w końcu musiałam przyznać blondynowi rację. Dodatkowo, nigdy nie brałam jeszcze udziału w popijawie w lesie, a nowe doświadczenia trzeba zbierać, prawda? Dlatego też szybko stanęłam obok. Zimne szkło przywarło do skóry na moich dłoniach, a wódka zapiekła w przełyk, kiedy przechyliłam butelkę, jednak wszystko to było na swój sposób przyjemne. W chwili, gdy pierwsza osoba przeskoczyła ogrodzenie, wszyscy wznieśli ręce do góry w formie toastu. Nagle obserwowaliśmy każdego, któremu udało się przedostać na drugą stronę, wznosząc wiwaty i pijąc symbolicznego łyka alkoholu, kiedy to nam przypadło jego trzymanie. Sylwetki stojących wokół ludzi zlały się z pniami drzew, ciemna masa lasu stała się wypełnieniem przestrzeni między nami i może właśnie z tego powodu nie zorientowałam się w porę, że po mojej stronie siatki praktycznie wszyscy się wykruszyli. Odważnie zrobiłam krok do przodu, ale w tym czasie któryś z chłopaków podał mi butelkę, żeby odbić się od betonowego podmurowania i zgrabnie przeskoczyć na ścieżkę. Zostałam w miejscu, zgodnie ze zwyczajem pociągnęłam łyka, a gdy wyciągnęłam rękę w prawo, nie spotkała ona żadnej innej dłoni. Skupiłam wzrok, żeby zobaczyć Irwina, tego zdrajcę, wspinającego się właśnie na ogrodzenie. Po mojej lewej stronie Sara zeskakiwała w wyciągnięte ramiona Jacoba. Byłam ostatnim człowiekiem, który został na terenie ośrodka.
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam w dół.
– I co ja mam teraz z tym zrobić? – zapytałam głupio, wskazując na butelkę w moich rękach. – Sama za siebie wypiję toast?
Kilka osób zdążyło stracić zainteresowanie w pomiędzy czasie, ale byli tacy, którzy teraz patrzyli prosto na mnie. Jack z Jacobem posłali sobie porozumiewawcze spojrzenia.
– Do dna! – krzyknęli jednogłośnie.
Nie wzięłam ich na poważnie, ale sekundę później cały tłum skandował to hasło. Jedynie Ashton i Andrew nie otworzyli ust – chwała Bogu za Andy'ego, który widocznie jako jedyny nie chciał upić mnie na początku imprezy. Irwin odpadł z tej konkurencji w przedbiegach, bo jego błyszczące rozbawieniem oczy mówiły wszystko.
Podniosłam szkło na wysokość wzroku. Nie zostało tam aż tak dużo wódki, mieniła się odbijanym światłem może dwa, trzy centymetry nad spodem. Mimo wszystko...
– Wiecie, że muszę jeszcze przejść przez tę dwumetrową siatkę?
– Hood, nie tchórz! – zawołał Jack.
– W porządku, to ty będziesz składać potem moje kości – wymamrotałam.
Zamknęłam oczy i, tęskniąc za niebiańskim sokiem jabłkowym, wlałam w siebie pozostały alkohol. Poszło szybko, ale gorzki smak nie wywoływał już ani trochę pozytywnych uczuć. Skrzywiłam się i uniosłam powieki.
Świat wciąż stał w miejscu.
Fala wzburzenia poniosła się od zgromadzonych ludzi i nie było możliwości, żeby uznać to za ciche zachowanie, ale równocześnie drzewa oraz wiatr wokół tak szumiały, że nie był to zbyt wyraźny dźwięk. Podeszłam wolno do ogrodzenia i chwyciłam palcami siatkę. Była ciepła w dotyku, tak jakby nie zdążyła jeszcze oddać energii słonecznej nagromadzonej podczas gorącego dnia. Westchnęłam, po czym ostrożnie postawiłam stopę na podmurowaniu. Miała małe oparcie i praktycznie mi się ześlizgnęła, więc zirytowana odłożyłam ją na ziemię i spojrzałam naprzód. Ludzie zaczęli już powoli odchodzić, większość wiwatującego mi tłumu też się rozpierzchła. Widocznie moja sława była jak spadająca gwiazda, jaśniejąca i zadziwiająco krótka.
– Lepiej się pospiesz, bo zaraz możesz nie być w stanie tego przejść – odparł Irwin, stając tuż obok.
– I ciekawe kogo to będzie wina – mruknęłam złośliwie, ale wyciągnęłam ręce w górę i chwyciłam za koniec siatki. – Mogłam urodzić się wyższa.
– Nie, niespecjalnie mogłaś. Dwumetrowy noworodek byłby niezłą anomalią.
Jedynie prychnęłam w odpowiedzi i użyłam całej siły woli, żeby podciągnąć się na ramionach, jednocześnie pomagając sobie stopami. No, tak naprawdę polegałam głównie na stopach, bo moje mięśnie w rękach nie były w stanie utrzymać grubego kota Emily chociażby przez kilka minut.
– Powinnam była poświęcać mu więcej uwagi i byłyby z tego jakieś korzyści – wymruczałam.
Tym razem to Ashton nie odezwał się słowem, ale mogło wynikać to z tego, że głównym odbiorcą moich słów został rękaw dżinsowej kurtki, którą miałam na sobie. Wspinaczka nie szła mi najlepiej, choć za czasów dzieciństwa byłam mistrzem chodzenia po drzewach. Tymczasem utwierdzałam się w przekonaniu, że pozą i ruchami przypominam rozjechanego leniwca, który nie znajduje na tyle motywacji, by przynajmniej usunąć się z toru wyścigowego pojazdów Grand Prix. W końcu jednak przełożyłam nogi na drugą stronę i przysiadłam na szczycie.
– Wow – wydyszałam.
– Wow – potwierdził Irwin.
Spojrzałam w dół, zignorowałam zawrót w głowie i zmarszczyłam brwi na stojącego pode mną chłopaka.
– Dam sobie radę.
– Oczywiście. – Wbrew wypowiedzianym słowom, wyciągnął ręce w moją stronę.
– Napraw...
– Po prostu chodź do tatusia, skarbie. – Mrugnął okiem.
Przez sekundę się na niego gapiłam, a potem wybuchnęłam głośnym śmiechem, nie wierząc, że powiedział coś takiego. Nie zdziwiłabym się, jeśliby to ten śmiech, a nie wszystkie wiwaty, ściągnął na nas Johannes (ale nie, nie nadbiegała ona spomiędzy drzew). Aczkolwiek, jak się okazuje, śmianie się na zmianę z łapczywym wciąganiem powietrza nie sprzyjało utrzymaniu równowagi.
– Schodzę! – krzyknęłam, gdy poczułam, jak mój tyłek osuwa się z cieniutkiej barierki.
Dzięki temu miałam zachować pełną godność, rzecz jasna. Moja lewa noga jednak chciała spotkać się z ziemią wcześniej niż prawa, a kurtka utworzyła pelerynę, w którą zaplątała się jedna dłoń. Pewnie skończyłoby się to autentycznym plackiem z powyginanymi kończynami, ale ostatecznie wpadłam na Ashtona – współczujmy jego barkowi – bo idiota się nie przesunął. Siła rozpędu wrzuciła mnie na jego klatkę piersiową i sama nie wiem, jak on utrzymał równowagę, a jednocześnie dał radę wpleść ręce pod moje pachy oraz przytrzymać mnie kilka sekund w powietrzu. Może tak naprawdę Irwin nie był człowiekiem, a jedynie istotą utworzoną ze zmieszania zręcznego ciała, otumaniającego zapachu i irytująco magnetycznego charakteru. W każdym razie, byłam w jego uścisku stanowczo za długo, bo czułam, jakby Ashton Irwin stał się wszystkim wokół, jakby wchłonął cały świat i zabierał też mnie, myśl po myśli, uczucie po uczuciu.
– Chyba nabiłaś mi siniaka – powiedział cicho.
– Chyba ostrzegałam – przedrzeźniłam go.
Odsunęłam się na tyle, żeby móc zdzielić go z otwartej dłoni w ramię, a gdy doliczyłam do siedmiu i blondyn wciąż tylko patrzył na mnie z uśmiechem, zdecydowanie zrobiłam krok do tyłu. Odgarnęłam włosy z twarzy, dziękując wszechświatowi za chłodne powietrze i to, że noce były ciemne, dzięki czemu nie musiałam przyglądać się wszystkim nieistotnym szczegółom składającym się na chłopaka przede mną, które potrafiły być bardzo rozpraszające.
Tak bardzo, że zaczynało robić się niebezpiecznie.
A na niebezpieczeństwo reagowało się ucieczką, więc kimże byłam ja, by przeciwstawiać się odwiecznym instynktom? Mruknęłam więc coś o dogonieniu grupy i, potknąwszy się o wystającą kępkę trawy, zebrałam swoją rozsypaną wszędzie wokół godność, aby urzeczywistnić ten zamiar. Ashton ruszył za mną, ale ja skupiłam się na Andrewie, Jacku, Annabeth – po prostu kimkolwiek innym – i utrzymywałam ten stan przez cały wieczór. Wieczór zbudowany z głośnej, wstrząsającej żebrami muzyki, szumiących w uszach słów, gorzkiego alkoholu i chwiejących się ciał.
Zaczęliśmy się bawić zbyt wcześnie, żeby pozostać przytomnymi do końca. Mój świat zaczął migotać krótko po północy, a błyszczał jeszcze zanim dotarliśmy do klubu.
– Korzystasz dzisiaj z życia, co? – Ktoś krzyknął mi do ucha.
Ze śmiechem oparłam się na jego ramieniu i przeczesałam dłonią krótkie, rude włosy.
– A ty jesteś trzeźwy – stwierdziłam dobitnie.
Andy chwycił moje nadgarstki i odciągnął je od swojej głowy. Nie zdążyłam upewnić się co do wyrazu jego twarzy, bo barman postawił przede mną dwa kieliszki. Zmarszczyłam brwi, nie widząc nigdzie Beth, z którą tu siedziałam. Bo to chyba z nią rozmawiałam przez ostatnie kilka minut – na pewno był to ktoś z ciemnymi włosami. Lub ciemną koszulką. Jedno z dwóch, w każdym razie.
– To dla ciebie. – Przesunęłam szkło w kierunku chłopaka.
– A to nie powinno być dla ciebie – zauważył, jednak taktownie wzniósł kieliszek w górę i przechylił go razem ze mną.
Tym razem mogłam przepić to okropieństwo czymś innym, ha.
– Właściwie to szukam kogoś, kto poszedłby się ze mną przewietrzyć.
Przytaknęłam, po czym nachyliłam się bliżej Andrewa, żeby nie musieć zdzierać gardła krzykiem. I to nie tak, że moje ręce znów przytrzymywały się jego barków, a już na pewno nie robiły tego w celu utrzymania równowagi.
– Pójdę z tobą, jeśli powiesz mi, dlaczego zawsze się kontrolujesz – odparłam konspiracyjnie.
– To proste.
Zmrużyłam oczy, starając się pozostać uważną. Skup się, skup się, skup się.
– Proste?
– Żeby nie stracić kontroli – wyjaśnił.
Otworzyłam usta, żeby sprzeciwić się tak idiotycznemu tłumaczeniu, ale zobaczyłam w oczach Andy'ego coś – i nie był to błysk rozbawienia czy odbicie tęczowych świateł – co zamknęło mi usta.
– Mój mały rycerz ma tajemnicę. – Nie powiedziałam tego na głos, ale słowa wróciły do moich uszu razem ze śmiechem chłopaka.
Szturchnięcie z boku odciągnęło mnie od nowej zagadki. O ladę opierała się Annabeth. Jej opalona skóra zroszona była od potu, a sukienka podwinęła się za połowę uda, ale wyglądała przyzwoicie. Ja musiałam martwić się jedynie szminką na ustach, gdyż czarne spodnie nie stwarzały żadnych zagrożeń. Tysiąc punktów dla nich, zero dla wszechświata.
– Zgubiłam cię – powiedziała. – Ale jestem wykończona, więc zamierzam umrzeć na tym krześle. – Wskazała palcem wysoki stołek, na który natychmiast opadła. – A ty dotrzymasz mi towarzystwa.
Spojrzałam zagubiona na Andrewa.
– Może chodź z nami na zewnątrz, też dobrze ci to zrobi – zaproponował.
– O nie, nie ruszam się stąd do końca tej zasranej imprezy – wyjęczała, wyciągając rękę na blacie i kładąc na niej głowę.
Zagryzłam wargi i wślizgnęłam się na krzesło obok.
– Umrę z tobą, towarzyszu – oznajmiłam poważnie, naśladując jej gesty. – A ty idź dalej szukać szczęścia. – Zasalutowałam chłopakowi wolną dłonią.
– Świetnie. Nikt już nie szanuje obietnic – westchnął, lecz rozmyty uśmiech na jego twarzy wystarczał za dowód braku urazy. – Ale wrócę do was za dziesięć minut i macie trzymać się jeszcze w pionie – ostrzegł.
Pokiwałam mu głową, a ukradkiem – zapewne jedynie w moim mniemaniu – zaśmiałam się do Beth. W końcu nie znalazłyśmy się przy barze bez powodu.
Przez chwilę panowała między nami cisza, a przynajmniej dziewczyna się nie odzywała, bo ja nuciłam piosenkę, która obecnie rozbrzmiewała w całym pomieszczeniu i chwiała jego ścianami. Naprawdę lubiłam tę piosenkę. Tak bardzo, że zbrodnią było nieruszenie się z miejsca.
– Betty, chodź tańczyć!
– Nie ma mowy – oznajmiła, ale obróciła głowę w moim kierunku.
Albo dziwnie padało na nią światło, albo zrobiła się zielona. Jej policzki śmiesznie uniosły się od wciągniętego powietrza. Wyraziste rysy twarzy nagle rozmazały się, a potem wróciły do siebie... I w jednej sekundzie nie siedziałyśmy już przy barze, ale przechodziłyśmy pomiędzy ludźmi, zmierzając do łazienek. Ciężkie drzwi rozsunęły się pod moim ciężarem, Beth zniknęła za kolejnymi, a Sara kazała mi wracać na salę, więc tak zrobiłam.
I naprawdę lubiłam tę piosenkę, ale musiałam oprzeć się o ścianę i wziąć kilka głębszych oddechów.
Oddychanie szło mi zaskakująco dobrze, za co miałam ochotę samą siebie pochwalić. To, że komórki mojego ciała wciąż wiedziały, jak przetwarzać tlen i obracać go w energię, przetapiać ją w mięśniach, a potem wydychać ogrzane powietrze na zewnątrz zasługiwało na podziw, zwłaszcza że przez ostatnie kilka godzin nie miałam litości dla swojego organizmu i zatruwałam go taką ilością alkoholu, że jutro z pewnością będę tego żałować. Dzisiaj jednak pozwalał mi nie pamiętać i cholera, było warto, aż do momentu, w którym z nieładu przede mną wyłonił się Ashton.
Szedł prosto do mnie, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to nie dlatego widzę go tak wyraźnie.
Świat na chwilę przestał się chwiać, to pewnie było tego zasługą. Ot, nagła koncentracja pozwalała mi dostrzec szczegóły twarzy przykrytej zasłoną uśmiechu, pewności siebie oraz światła, natomiast moje serce gwałtownie uderzało o klatkę piersiową już wcześniej, więc nie było w tej sytuacji nic nadzwyczajnego. Irwin wyciągnął do mnie rękę w szarmanckim geście zaproszenia do tańca, który w kontraście do dziesiątek dziko podskakujących obok osób wydawał się wprost poetycki, podobnie jak jasne pasma zwiewnymi lokami opadające na czoło chłopaka czy marszczący się na jego barkach materiał.
Krótko mówiąc, byłam bardzo pijana. Mimo wszystkich absurdalnych bodźców docierających do mojego ciała, zdobyłam się na kategoryczne pokręcenie głową. Nie pamiętałam dlaczego, ale w mózgu zakodowane miałam, żeby trzymać się dzisiaj z daleka od Ashtona.
Ten spojrzał na mnie, a jego oczy błyszczały – obiektywny obserwator oceniłby to na efekt alkoholowego upojenia, ale zapewniam, brązowe tęczówki wyglądały bardziej tak, jakby wszystkie konstelacje nieskończonego wszechświata postanowiły rozbić w nich obóz. Był rozbawiony i z rozbawieniem zbliżył się do mnie jeszcze bardziej. Stanął tak blisko, żeby móc złapać mnie za łokieć. Obdarzyłam miejsce styku naszej skóry rzutem oka – rozmazana bladość mojego przedramienia w stanowczym uścisku opalonych palców z wystającymi kośćmi paliczków – a potem szarpnęłam ręką do tyłu. Notabene, uderzyłam w ścianę, przez co po całej kończynie promieniście rozeszło się mrowienie.
– Nie bądź upartym dzieciakiem, Hood.
W jego tonie dobry humor przeplatał się z charakterystyczną, kpiarską nutą, która natychmiastowo wywoływała we mnie zirytowanie. Tym razem nie było ono samo – zapewne od dłuższego czasu nie było, ale łatwiej zaakceptować niechciany napływ podekscytowania, gdy w żyłach i myślach szumi też wódka.
– Nie bądź wywyższającym się dupkiem, Irwin.
Blondyn zgiął się w śmiechu, opierając rękę o goły tynk za mną. Pochylił się tak bardzo, że gorące powietrze z jego ust uderzyło w zaróżowioną skórę mojej szyi, zmuszając znajdujące się pod nią naczynia krwionośne do jeszcze intensywniejszej pracy, szybszego pompowania krwi wraz z alkoholem i adrenaliną, rozprowadzania tego gówna po całym organizmie tak, żebym nie zdążyła oprzytomnieć.
– Przepraszam, ale – zaczął, podnosząc głowę, co nie pomogło, bo jego nos zahaczył o mój i tam pozostał – to – dopowiedział po dwusekundowej przerwie, znalazłszy swoimi źrenicami moje. Widziałam, jak dalsze słowa odlatują z jego głowy, unoszą się nad nami, ale nikt nie zdecydował się ich złapać. Zniknęły razem z mrugnięciem, które poprzedziło kształtującą się w oczach decyzję.
Zielone i fioletowe światła tańczyły wokół, osiadając na wgłębieniach pustych ścian klubu. Zimny, surowy mur za plecami nie pozwalał mi stracić równowagi, kiedy w głowie zakręciło się od lekkiego dotyku ust chłopaka na moich własnych. Zatrzymał się. Położył jedną dłoń na mojej talii, jakby wyczuwając to, że nie stałam pewnie; próbując utrzymać mnie w całości, zatrzymać przy sobie. Rozchyliłam wargi, a ogrzane powietrze przeleciało z jednych płuc do drugich. „Nigdzie nie idę” – chciałam powiedzieć, ale słowa utknęły w moim gardle, bo w jednej chwili subtelny ruch ust zamienił się w nacisk wywierany przez całe ciało. Pogłębienie pocałunku nie było trudne, już po sekundzie zostaliśmy mieszaniną gorącej skóry i parzących doznań. Czułam wysuszone słońcem włosy pomiędzy palcami, słyszałam krew tętniącą w naszych żyłach, a wszystko było tak intensywne, jakby ten moment stał się jedynym pewnym punktem we wszechświecie, jedyną realną rzeczą, która trzymała nas na powierzchni planety. Ciężki oddech – nie chciałam oddychać, chciałam czuć zachłanne wargi na własnych, tonąć w zapachu drzewa sandałowego i potu – wydobył się z mojej klatki piersiowej, która unosiła się i opadała razem z tą należącą do chłopaka. Jego dłoń zawędrowała na mój kark, oplotła go i przyciągnęła jeszcze bliżej. I nawet gdy milimetry przestrzeni wdarły się pomiędzy nas, a pocałunek został przerwany, byliśmy tak blisko, że mogliśmy wzajemnie czuć swoje uśmiechy.
Pomyślałam, że dla takich uśmiechów stworzono świat.


~. .~. .~

Zgodnie z tym, co mówiłam, wstawiam rozdział i mam nadzieję, że też go lubicie!
xx

sobota, 6 stycznia 2018

22. People Like Us

(And it feels like we're unique
But you know it's playing)

All around the world
All around the world
People like you and me falling in love


Słońce nieśmiało wyglądało zza chmur. Przez odstępy między drewnianymi listwami rolet przedostawały się poziome pasy światła, tworzące na szarej wykładzinie jasną siatkę, w której grzały się moje łydki. Opierałam się plecami o ścianę, przeplatałam palce między wiszącym nad nadgarstkiem rzemykiem i naprawdę starałam się nadążać za wykładem Johannes, ale trwał on już dobre dwadzieścia minut. Dodawszy do tego wcześniejsze pięć godzin ćwiczeń i prób, otrzymaliśmy grupkę wymęczonych nastolatków zajmujących się wieloma rzeczami, z których żadna nie zapewniała pełnego skupienia. Dla mnie koncentracja była o tyle trudniejsza, że w głowie kołatało mi się wiele myśli – zapętlały się, jedna goniła drugą, a wszystkie autentycznie mnie męczyły. Cały dzisiejszy dzień był męczący i nie chodziło tylko o to, że nie widziałam się z Jeromem ani nie miałam pomysłu na to spotkanie – bo czy mieliśmy być czymś innym po ostatnim wieczorze? Czy chciałam, żebyśmy byli? Przed ćwiczeniami postanowiłam nie dopuszczać do siebie tych pytań, bo łatwo było utonąć w ich sieci, ciągnącej człowieka gdzieś na dno, w odmęty zagubienia oraz rozdrażnienia. Mogłam przyznać się do braku rozsądku, ale decyzję wolałam zostawić na później, najpewniej do momentu konfrontacji z szatynem. Działanie pod przymusem czasu często wydobywa z ludzi szczerość, której myśli nie były w stanie znaleźć, i na to liczyłam.
Podły humor towarzyszył jednak nie tylko mi. Jack i Annabeth przy śniadaniu oraz obiedzie jedynie posyłali sobie kontrolne spojrzenia, a Irwin nawet nie wykrzesał z siebie sił na ironiczne komentarze. Nasza gra co prawda zachowała niezbędne pozory dla postronnych osób, ale była tylko suchą grą i przeraziło mnie, jaką różnicę w tym dostrzegałam. Wyssanie energii życiowej z Ashtona Irwina sprawiło, że mój dzień stał się jeszcze bardziej szary, a chmury w głowie gęstsze.
Może dlatego wieczorem nogi wyniosły mnie na spacer, oddalając całe ciało od obcej atmosfery panującej w domku; od zadanego przeze mnie pytania „wszystko w porządku” i beznamiętnego spojrzenia rzuconego w odpowiedzi.
I tak, byłam tym wszystkim poirytowana w równym stopniu co nieobecnością Jerome'a. Nie miałam nawet ochoty dzwonić do Lory ani Emily, a rozmowa z Katlyn wciąż nie wchodziła w grę. Emocje przelałam więc w miarowe kroki, a delikatnemu wiatrowi pozwoliłam porwać kilka myśli. Wróciłam do środka dopiero, gdy palce zdrętwiały mi z zimna.

~.♦ .~.♦ .~

Z prawdziwym niezadowoleniem wpatrywałam się w tosta leżącego na moim talerzu, dopóki nagle nie zniknął mi z oczu. Bezwiednie otworzyłam usta i podniosłam wzrok do góry. Jack z uśmiechem wgryzał się w przypieczony chleb, a na moje spojrzenie odpowiedział zawadiacko uniesioną brwią.
– Ej!
– Chyba nie miałaś na niego ochoty, co? – zapytał, przełknąwszy jedzenie.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wtrąciła się Annabeth:
– I jak smakuje tościk naładowany nienawiścią?
– Wyśmienity, dziękuję. – Kiwnął głową.
– Udław się nim – burknęłam.
– Ams, gapiłaś się na niego przez dobre pięć minut. Niewiele brakowało, a spłonąłby pod tym spojrzeniem!
– Dziesięć – poprawił chłopaka Irwin. – Raczej dziesięć minut.
Przekręciłam się w stronę blondyna. Niewzruszony nabierał łyżkę płatków. Wydawał się skupiony jedynie na tej czynności; orzechowe tęczówki utkwił w białej misce, pod opaloną skórą przesuwało się jabłko Adama. Kto by pomyślał, że olewając mnie od ponad dwudziestu czterech godzin, przywiązuje taką wagę do mojego posiłku?
– Udławcie się wszyscy – oznajmiłam ostro, podnosząc się na nogi. – Ja wychodzę.
Chwyciłam w dłonie talerz wraz z kubkiem niewypitego kakao i natychmiast ruszyłam z miejsca. Gdzieś za sobą usłyszałam przeciągłe westchnienie.
– Idę przypilnować, by nikogo nie zabiła.
Tuż po głosie dobiegły do mnie także kroki Irwina. Nie zdążyłam nawet minąć sąsiedniego stolika, kiedy poczułam jego ramię tuż przy swoim. Zacisnęłam wargi i przyspieszyłam, naprawdę nie mając ochoty bawić się teraz z nieprzyjaznym cieniem. Moja cierpliwość dzisiejszego dnia znajdowała się na kiepskim poziomie i brakowało tylko zapalnika, by rozdrażnienie przerodziło się we wściekłość.
– Zgarniemy po drodze rogalika, co ty na to? – zaproponował Ashton neutralnym tonem.
– Rób, co chcesz, ja nie mam ochoty.
Chłopak chyba nie wiedział, że powinien zgubić się w labiryncie stolików i dać mi spokój.
– Wolisz z marmoladą czy czekoladą? – Kontynuował konwersację, jakby mnie nie usłyszał.
Obróciłam się w jego stronę, zaciskając dłonie. Nie chciałam kłócić się na środku stołówki, ale mój oddech już był przyspieszony, a złość pulsowała w żyłach, pobudzając ciało do działania. Każda komórka wrzeszczała pytania w stronę blondyna, kiedy on wyglądał na tak rozluźnionego, jakby nic się nie działo; jakby słońce nie wypalało wątpliwości na mojej skórze, a powietrze nie budowało między nami dystansu; jakby Jerome Morrison mnie nie pocałował i nie postanowił zniknąć; jakby wszystko było w porządku.
– Zdecyduj się, Irwin – warknęłam.
– To ma być twój rogalik – zaoponował.
– Boże. – Ciężko odetchnęłam. – Chodzi o ciebie, idioto.
Zrobił krok w moją stronę i tym razem tu był – patrzył wprost na mnie, jego uwaga skumulowała się tak, że niemal mogłam ją poczuć na skórze. Przebiegł spojrzeniem po moich włosach, twarzy i znowu włosach; w końcu utkwił wzrok w moich oczach.
– W którym dokładnie miejscu chodzi o mnie? – zapytał.
Mówił cicho, ale słowa zadudniły w moich uszach. Przez moment poczułam się wytrącona z równowagi. Szybko jednak chwyciłam się gniewu kotłującego się między żebrami.
– Zdecyduj się – powtórzyłam powoli. – Nie zachowuj się, jakby ci zależało po tym, kiedy miałeś mnie gdzieś. – Słowa nabrały mocy, Irwin jeszcze bardziej się zbliżył, a szum w mojej głowie wzmógł. Chodziło o gniew, złość, rozdrażnienie; o wszystko i o nic, bo uwaga Ashtona była niczym i musiałam przestać się zachowywać tak, jakby nagle stała się wszystkim. Była niczym, a on był irytujący.
– Hood – parsknął.
Nienawidziłam tego dźwięku i kpiny w nim zawartej. Rozejrzałam się wokół – okna oślepiały odbijanym światłem, natomiast drzwi znajdowały się daleko.
– Pomyślałaś, że ktoś też może mieć gorszy dzień?
Wróciłam do niego wzrokiem, a on od razu złapał moje spojrzenie. Zazdrościłam mu opanowania. Ja moje traciłam szybko, kiedy blondyn wciąż potrafił znaleźć proste słowa, które natychmiast rozbrajały moją złość. Przygryzłam wargę i odetchnęłam. Argumenty uciekły mi z głowy, a zastąpiło je zażenowanie. Dlaczego w ogóle prowadziłam tę rozmowę? Zachowanie Irwina, stopień jego zaangażowania w grę nie powinny mnie obchodzić... ale jego niezdecydowanie było denerwujące i miałam prawo być zdezorientowana.
– Raczej dwa dni – zauważyłam, decydując się zakończyć naszą dyskusję w sposób bezkrwawy.
Na ustach blondyna zagościł półuśmiech. Zrobiłam krok w stronę już nie tak odległej lady i oddaliłam się tym samym od świecących w jego oczach iskier satysfakcji.
– Nie zdążyłem nawet umyć zębów, więc dzień się nie zaczął – stwierdził, uzupełniając dystans między nami i oplatając wolną rękę wokół mojej talii.
Pokręciłam głową, ale w myślach przyznałam mu rację. Dziś wciąż pełne było nieodkrytych wrażeń, słów oraz gestów. Pomiędzy mijającymi godzinami chowało się wiele uśmiechów, drżeń dłoni, ale także pracy i innych nieprzyjemnych obowiązków – jak na przykład rozmowa z Sarą, osobą, od której mogłam wyciągnąć informacje, jeśli tylko były one dopuszczone do obiegu. A puste krzesło obok doktora Marshalla skandowało wiadomość mówiącą, że o czymś nie wiem, bo co prawda personel medyczny nie wszystkie posiłki jadał z nami, ale gdy się pojawiał, robił to w całości.

~.♦ .~.♦ .~

Zaczęło się od palców na moim policzku, odgarniających jasne włosy do tyłu. Prowadziło przez melodię graną na zakończeniach nerwów pomiędzy łopatkami. I kiedy siedziałam uwięziona między kolanami Irwina, mogłam się domyślić. Wszystko znów stało się zbyt naturalne, chłód między nami został wypędzony przez słońce i złoty piasek, a gra popychała do zachowań, które nie powinny mieć miejsca. W jednej chwili Ashton rozprowadzał krem do opalania na moich plecach, a w drugiej przyciągnął mnie za ramiona do siebie, kiedy śmiałam się z czegoś, co powiedział. Oparłam głowę o jego obojczyk i pozwoliłam dźwiękowi wybrzmieć do końca.
– Krem się jeszcze nie wchłonął – zaoponowałam z sekundowym opóźnieniem.
Uniosłam twarz w górę, by posłać mu rozbawione spojrzenie. Nie miałam pojęcia, że znajdował się tak blisko; jego broda otarła się o moją skroń. Był tuż obok, mogłam podziwiać splątane rzęsy, policzyć złote piegi wypalone przez słońce, poczuć ciepło wydychanego oddechu, który opuszczał jego wargi. Zatrzymałam na nim wzrok, mimowolnie czując, jak moje serce przyspiesza bicie. Gdyby nie uwaga, z jaką obserwowałam usta Irwina, pomyślałabym, że mi odpowiedział, czego ja, złapana w pułapkę bezruchu, nie usłyszałam. Ale tak nie było, więc on również tylko na mnie patrzył. Wystarczyłoby...
– Uwaga! – Krzyk uderzył w nas razem z piłką do siatkówki.
Momentalnie odwróciłam spojrzenie od twarzy Ashtona i roztarłam miejsce poniżej kolana, od którego odbił się biało-żółty przedmiot. Podeszła do nas Sara, na co podwójnie odetchnęłam z ulgą – dostałam oczywistą wymówkę, żeby oddalić się od Irwina, a także okazję, by porozmawiać z dziewczyną o Jeromie.
– Trzymaj. – Podałam jej piłkę, zdecydowanie przesuwając się na swoją część koca. – Właściwie, nie szukacie może jeszcze jednego gracza?
Szatynka rzuciła mi lekko zdziwione spojrzenie – świat dawno nie widział Amelii Hood z własnej woli oddającej się pod okrutny ostrzał gier zespołowych – ale wzruszyła ramionami.
– Czemu nie – odparła.
Podniosłam się na nogi, po czym zwróciłam się do Irwina:
– Pewnie będę mieć dość po pięciu minutach.
Chłopak kiwnął głową. Mrużył oczy przed słońcem, a ciało oparł na wyprostowanych rękach, ale poza tym nie zmienił zbytnio swojej pozycji. Przygryzłam wargi, odwróciłam się i dołączyłam do czekającej na mnie dziewczyny. W myślach odliczyłam do trzech i postanowiłam od razu przejść do rzeczy, tak, aby załatwić sprawę, zanim dojdziemy do grupy osób skupionych przy siatce.
– Ostatnio nigdzie nie widać pomocnika doktora Marshalla – napomknęłam.
Postawa Sary natychmiastowo się zmieniła, najprawdopodobniej na skutek zaciekawienia i zrozumienia, czemu nagle zainteresowałam się siatkówką plażową.
– Wy dwoje dość dobrze się znacie – oznajmiła, przekopując piasek pomiędzy stopami.
Nie podobało mi się jej obchodzenie tematu, ale skoro nic nie mogłam na to poradzić, postanowiłam zastosować tę samą strategię.
– Spotkaliśmy się jeszcze przed obozem.
Taktyka podawania nieistotnych konkretów zadziałała – dziewczyna przez chwilę wwiercała mi spojrzeniem dziurę w głowie, ale zobaczywszy, że nie jestem skłonna do zwierzeń, odpuściła.
– Słyszałam, że musiał na trochę wyjechać. Sprawy rodzinne – wyjaśniła. – Szkoda, że akurat teraz mu to wypadło.
– Szkoda?
– No tak. Ominie go dzisiejsza impreza, a niektórzy liczyli, że się pojawi i trochę bardziej z nimi zintegruje. Osobiście wątpię, żeby miał taki zamiar, ale cóż, nadzieja umiera ostatnia. Ja w każdym razie nie mam jej na tyle dużo, żeby myśleć, że wróci przed wieczorem.
Nie liczyłam na taką ilość informacji, więc postanowiłam skupić się na razie na jednym, istotnym szczególe.
– A skąd wiecie, że w ogóle wróci?
– O to się nie martw. – Sara założyła włosy za ucho. – Nie może zrezygnować z obozu na cały tydzień, bo nie zaliczą mu wtedy praktyk. Rachunek prawdopodobieństwa wskazuje, że jeszcze zobaczysz się z twoim doktorkiem, kochana.
– Wielkie dzięki. – Szturchnęłam ją delikatnie w bok. Do boiska brakowało nam jeszcze kilka kroków, więc postanowiłam skorzystać z okazji i zapytałam:– Więc ta wielka impreza jest dziś?
– Dziewczyno, w jakim świecie żyjesz? Jack trąbi o tym od rana.
Przekroczyłyśmy wyznaczoną taśmą linię. Szatynka posłała mi ostatnie pełne reprymendy spojrzenie i energicznie podrzuciła piłkę. Podziwiając jej zakrzywiony lot, pomyślałam, że moje dwudniowe wyłączenie z życia było poważniejsze niż myślałam. Jeśli wymarzona impreza Jacka miała dojść do skutku, chłopak na pewno rozprawiał o tym więcej niż te szczątki monologu, które zapamiętałam. Nadal nie wiedziałam, jak planowali zorganizować to pod nosem Johannes, ale zdecydowanie ta noc miała być wielka.
A ja zamierzałam być tego częścią.


~.♦ .~.♦ .~


Następny rozdział jest już w całości gotowy, więc dodam go za tydzień/dwa i powiem tylko, że jest (prawdopodobnie) warty wyczekiwania.
Spędźcie dobrze ten rok xx