I shouldn't say it but
I'm starting to think I care
I've had a drink, you
probably think my judgement isn't clear
And all the songs, and
all the poets, suddenly they're right
Skrupulatna organizacja
całego przedsięwzięcia sprawiała, że wydawało się jeszcze
bardziej surrealne. Nie wiedziałam, jakim innym słowem można by
określić grupkę nastolatków biegnących w mroku przez las, raz po
raz potykających się o splątane korzenie lub uderzających czołem
w niską gałąź (tego zaszczytu dostąpił Andrew i nikt mu nie
zazdrościł). Zmierzaliśmy do ogrodzenia otaczającego teren
ośrodka, uciszając wzajemnie nasze wybuchy śmiechów i okrzyki
zaskoczenia – w efekcie powietrze wypełnione było nieludzkimi
odgłosami. Zduszone parsknięcia stapiały się w jedno z szumem
drzew i hukaniem sów, a chrzęst gałęzi pod stopami towarzyszył
pełnym rozdrażnienia, cichym przekleństwom. Jack prowadził naszą
grupę między sosnami, na jego twarzy widniał tak szeroki uśmiech,
że nie sposób było go przeoczyć nawet w otaczającej nas
ciemności. Okazało się, że jego wymarzona impreza to właściwie
zwykły wieczór na mieście, zapewne w jednym z głośniejszych
klubów, ale jako że on wszystkich tu skrzyknął, tytułował się
naszym przewodnikiem i mentorem.
– Słuchajcie wszyscy!
– krzyknął.
Większość osób
zamilkła od razu, a reszta została uciszona przez zabójczy wzrok
chłopaka.
– Chyba trochę za
bardzo się wczuwa – mruknął Irwin do mojego ucha.
W odpowiedzi jedynie
wzruszyłam ramionami – po części dlatego, że Jack akurat
skanował spojrzeniem obszar wokół mnie, ale głównie starając
się unikać interakcji z Ashtonem, czego on najwidoczniej nie mógł
zrozumieć. Nie byłam tym zaskoczona, bo ja sama nie rozumiałam, o
co mi chodzi.
– Przejdziemy teraz na
drugą stronę. – Jack spojrzał przez ramię na ogrodzenie.
Wyglądało dość porządnie, nie wystawały z niego druty, a
wyraźnie świeża farba błyszczała w świetle księżyca, mimo to
kilka osób zmarszczyło ze zdegustowaniem brwi. Jakby oczekiwali
pozłacanej bramy w środku lasu. – Potem czeka nas
dziesięciominutowy spacerek. Przez chwilę jeszcze nie hałasujcie,
dobra? Chcę oddalić się od centrali. – Kiwnął głową w
stronę, z której przyszliśmy. Następnie zsunął z barków
plecak, który wydał z siebie charakterystyczny brzęk. – Kto chce
spróbować czegoś na rozruszanie?
Światło księżyca
odbiło się od cieczy w butelce, którą z uśmiechem wyjął
chłopak. Twarze najbliższych osób też jakby pojaśniały, a
entuzjastyczne pokrzyki przestały komukolwiek przeszkadzać.
Niektórzy od razu zbliżyli się do Jacka, który nie zwlekał z
przekazaniem butelki dalej tylko po to, by wyjąć kolejną.
– W końcu zaczyna się
dziać coś z sensem – stwierdził Irwin i ruszył do przodu.
Zachwiałam się
niezdecydowana na palcach, ale w końcu musiałam przyznać
blondynowi rację. Dodatkowo, nigdy nie brałam jeszcze udziału w
popijawie w lesie, a nowe doświadczenia trzeba zbierać, prawda?
Dlatego też szybko stanęłam obok. Zimne szkło przywarło do skóry
na moich dłoniach, a wódka zapiekła w przełyk, kiedy przechyliłam
butelkę, jednak wszystko to było na swój sposób przyjemne. W
chwili, gdy pierwsza osoba przeskoczyła ogrodzenie, wszyscy wznieśli
ręce do góry w formie toastu. Nagle obserwowaliśmy każdego,
któremu udało się przedostać na drugą stronę, wznosząc wiwaty
i pijąc symbolicznego łyka alkoholu, kiedy to nam przypadło jego
trzymanie. Sylwetki stojących wokół ludzi zlały się z pniami
drzew, ciemna masa lasu stała się wypełnieniem przestrzeni między
nami i może właśnie z tego powodu nie zorientowałam się w porę,
że po mojej stronie siatki praktycznie wszyscy się wykruszyli.
Odważnie zrobiłam krok do przodu, ale w tym czasie któryś z
chłopaków podał mi butelkę, żeby odbić się od betonowego
podmurowania i zgrabnie przeskoczyć na ścieżkę. Zostałam w
miejscu, zgodnie ze zwyczajem pociągnęłam łyka, a gdy wyciągnęłam
rękę w prawo, nie spotkała ona żadnej innej dłoni. Skupiłam
wzrok, żeby zobaczyć Irwina, tego zdrajcę, wspinającego się
właśnie na ogrodzenie. Po mojej lewej stronie Sara zeskakiwała w
wyciągnięte ramiona Jacoba. Byłam ostatnim człowiekiem, który
został na terenie ośrodka.
Zmarszczyłam brwi i
spojrzałam w dół.
– I co ja mam teraz z
tym zrobić? – zapytałam głupio, wskazując na butelkę w moich
rękach. – Sama za siebie wypiję toast?
Kilka osób zdążyło
stracić zainteresowanie w pomiędzy czasie, ale byli tacy, którzy
teraz patrzyli prosto na mnie. Jack z Jacobem posłali sobie
porozumiewawcze spojrzenia.
– Do dna! – krzyknęli
jednogłośnie.
Nie wzięłam ich na
poważnie, ale sekundę później cały tłum skandował to hasło.
Jedynie Ashton i Andrew nie otworzyli ust – chwała Bogu za
Andy'ego, który widocznie jako jedyny nie chciał upić mnie na
początku imprezy. Irwin odpadł z tej konkurencji w przedbiegach, bo
jego błyszczące rozbawieniem oczy mówiły wszystko.
Podniosłam szkło na
wysokość wzroku. Nie zostało tam aż tak dużo wódki, mieniła
się odbijanym światłem może dwa, trzy centymetry nad spodem. Mimo
wszystko...
– Wiecie, że muszę
jeszcze przejść przez tę dwumetrową siatkę?
– Hood, nie tchórz! –
zawołał Jack.
– W porządku, to ty
będziesz składać potem moje kości – wymamrotałam.
Zamknęłam oczy i,
tęskniąc za niebiańskim sokiem jabłkowym, wlałam w siebie
pozostały alkohol. Poszło szybko, ale gorzki smak nie wywoływał
już ani trochę pozytywnych uczuć. Skrzywiłam się i uniosłam
powieki.
Świat wciąż stał w
miejscu.
Fala wzburzenia poniosła
się od zgromadzonych ludzi i nie było możliwości, żeby uznać to
za ciche zachowanie, ale równocześnie drzewa oraz wiatr wokół tak
szumiały, że nie był to zbyt wyraźny dźwięk. Podeszłam wolno
do ogrodzenia i chwyciłam palcami siatkę. Była ciepła w dotyku,
tak jakby nie zdążyła jeszcze oddać energii słonecznej
nagromadzonej podczas gorącego dnia. Westchnęłam, po czym
ostrożnie postawiłam stopę na podmurowaniu. Miała małe oparcie i
praktycznie mi się ześlizgnęła, więc zirytowana odłożyłam ją
na ziemię i spojrzałam naprzód. Ludzie zaczęli już powoli
odchodzić, większość wiwatującego mi tłumu też się
rozpierzchła. Widocznie moja sława była jak spadająca gwiazda,
jaśniejąca i zadziwiająco krótka.
– Lepiej się pospiesz,
bo zaraz możesz nie być w stanie tego przejść – odparł Irwin,
stając tuż obok.
– I ciekawe kogo to
będzie wina – mruknęłam złośliwie, ale wyciągnęłam ręce w
górę i chwyciłam za koniec siatki. – Mogłam urodzić się
wyższa.
– Nie, niespecjalnie
mogłaś. Dwumetrowy noworodek byłby niezłą anomalią.
Jedynie prychnęłam w
odpowiedzi i użyłam całej siły woli, żeby podciągnąć się na
ramionach, jednocześnie pomagając sobie stopami. No, tak naprawdę
polegałam głównie na stopach, bo moje mięśnie w rękach nie były
w stanie utrzymać grubego kota Emily chociażby przez kilka minut.
– Powinnam była
poświęcać mu więcej uwagi i byłyby z tego jakieś korzyści –
wymruczałam.
Tym razem to Ashton nie
odezwał się słowem, ale mogło wynikać to z tego, że głównym
odbiorcą moich słów został rękaw dżinsowej kurtki, którą
miałam na sobie. Wspinaczka nie szła mi najlepiej, choć za czasów
dzieciństwa byłam mistrzem chodzenia po drzewach. Tymczasem
utwierdzałam się w przekonaniu, że pozą i ruchami przypominam
rozjechanego leniwca, który nie znajduje na tyle motywacji, by
przynajmniej usunąć się z toru wyścigowego pojazdów Grand Prix.
W końcu jednak przełożyłam nogi na drugą stronę i przysiadłam
na szczycie.
– Wow – wydyszałam.
– Wow – potwierdził
Irwin.
Spojrzałam w dół,
zignorowałam zawrót w głowie i zmarszczyłam brwi na stojącego
pode mną chłopaka.
– Dam sobie radę.
– Oczywiście. –
Wbrew wypowiedzianym słowom, wyciągnął ręce w moją stronę.
– Napraw...
– Po prostu chodź do
tatusia, skarbie. – Mrugnął okiem.
Przez sekundę się na
niego gapiłam, a potem wybuchnęłam głośnym śmiechem, nie
wierząc, że powiedział coś takiego. Nie zdziwiłabym się,
jeśliby to ten śmiech, a nie wszystkie wiwaty, ściągnął na nas
Johannes (ale nie, nie nadbiegała ona spomiędzy drzew). Aczkolwiek,
jak się okazuje, śmianie się na zmianę z łapczywym wciąganiem
powietrza nie sprzyjało utrzymaniu równowagi.
– Schodzę! –
krzyknęłam, gdy poczułam, jak mój tyłek osuwa się z cieniutkiej
barierki.
Dzięki temu miałam
zachować pełną godność, rzecz jasna. Moja lewa noga jednak
chciała spotkać się z ziemią wcześniej niż prawa, a kurtka
utworzyła pelerynę, w którą zaplątała się jedna dłoń. Pewnie
skończyłoby się to autentycznym plackiem z powyginanymi
kończynami, ale ostatecznie wpadłam na Ashtona – współczujmy
jego barkowi – bo idiota się nie przesunął. Siła rozpędu
wrzuciła mnie na jego klatkę piersiową i sama nie wiem, jak on
utrzymał równowagę, a jednocześnie dał radę wpleść ręce pod
moje pachy oraz przytrzymać mnie kilka sekund w powietrzu. Może tak
naprawdę Irwin nie był człowiekiem, a jedynie istotą utworzoną
ze zmieszania zręcznego ciała, otumaniającego zapachu i irytująco
magnetycznego charakteru. W każdym razie, byłam w jego uścisku
stanowczo za długo, bo czułam, jakby Ashton Irwin stał się
wszystkim wokół, jakby wchłonął cały świat i zabierał też
mnie, myśl po myśli, uczucie po uczuciu.
– Chyba nabiłaś mi
siniaka – powiedział cicho.
– Chyba ostrzegałam –
przedrzeźniłam go.
Odsunęłam się na tyle,
żeby móc zdzielić go z otwartej dłoni w ramię, a gdy doliczyłam
do siedmiu i blondyn wciąż tylko patrzył na mnie z uśmiechem,
zdecydowanie zrobiłam krok do tyłu. Odgarnęłam włosy z twarzy,
dziękując wszechświatowi za chłodne powietrze i to, że noce były
ciemne, dzięki czemu nie musiałam przyglądać się wszystkim
nieistotnym szczegółom składającym się na chłopaka przede mną,
które potrafiły być bardzo rozpraszające.
Tak bardzo, że zaczynało
robić się niebezpiecznie.
A na niebezpieczeństwo
reagowało się ucieczką, więc kimże byłam ja, by przeciwstawiać
się odwiecznym instynktom? Mruknęłam więc coś o dogonieniu grupy
i, potknąwszy się o wystającą kępkę trawy, zebrałam swoją
rozsypaną wszędzie wokół godność, aby urzeczywistnić ten
zamiar. Ashton ruszył za mną, ale ja skupiłam się na Andrewie,
Jacku, Annabeth – po prostu kimkolwiek innym – i utrzymywałam
ten stan przez cały wieczór. Wieczór zbudowany
z głośnej, wstrząsającej żebrami muzyki, szumiących w uszach
słów, gorzkiego alkoholu i chwiejących się ciał.
Zaczęliśmy się bawić
zbyt wcześnie, żeby pozostać przytomnymi do końca. Mój świat
zaczął migotać krótko po północy, a błyszczał jeszcze zanim
dotarliśmy do klubu.
– Korzystasz dzisiaj z
życia, co? – Ktoś krzyknął mi do ucha.
Ze śmiechem oparłam się
na jego ramieniu i przeczesałam dłonią krótkie, rude włosy.
– A ty jesteś trzeźwy
– stwierdziłam dobitnie.
Andy chwycił moje
nadgarstki i odciągnął je od swojej głowy. Nie zdążyłam
upewnić się co do wyrazu jego twarzy, bo barman postawił przede
mną dwa kieliszki. Zmarszczyłam brwi, nie widząc nigdzie Beth, z
którą tu siedziałam. Bo to chyba z nią rozmawiałam przez
ostatnie kilka minut – na pewno był to ktoś z ciemnymi włosami.
Lub ciemną koszulką. Jedno z dwóch, w każdym razie.
– To dla ciebie. –
Przesunęłam szkło w kierunku chłopaka.
– A to nie powinno być
dla ciebie – zauważył, jednak taktownie wzniósł kieliszek w
górę i przechylił go razem ze mną.
Tym razem mogłam przepić
to okropieństwo czymś innym, ha.
– Właściwie to szukam
kogoś, kto poszedłby się ze mną przewietrzyć.
Przytaknęłam, po czym
nachyliłam się bliżej Andrewa, żeby nie musieć zdzierać gardła
krzykiem. I to nie tak, że moje ręce znów przytrzymywały się
jego barków, a już na pewno nie robiły tego w celu utrzymania
równowagi.
– Pójdę z tobą,
jeśli powiesz mi, dlaczego zawsze się kontrolujesz – odparłam
konspiracyjnie.
– To proste.
Zmrużyłam oczy,
starając się pozostać uważną. Skup się, skup się, skup się.
– Proste?
– Żeby nie stracić
kontroli – wyjaśnił.
Otworzyłam usta, żeby
sprzeciwić się tak idiotycznemu tłumaczeniu, ale zobaczyłam w
oczach Andy'ego coś – i nie był to błysk rozbawienia czy
odbicie tęczowych świateł – co zamknęło mi usta.
– Mój mały rycerz ma
tajemnicę. – Nie powiedziałam tego na głos, ale słowa wróciły
do moich uszu razem ze śmiechem chłopaka.
Szturchnięcie z boku
odciągnęło mnie od nowej zagadki. O ladę opierała się Annabeth.
Jej opalona skóra zroszona była od potu, a sukienka podwinęła się
za połowę uda, ale wyglądała przyzwoicie. Ja musiałam martwić
się jedynie szminką na ustach, gdyż czarne spodnie nie stwarzały
żadnych zagrożeń. Tysiąc punktów dla nich, zero dla
wszechświata.
– Zgubiłam cię –
powiedziała. – Ale jestem wykończona, więc zamierzam umrzeć na
tym krześle. – Wskazała palcem wysoki stołek, na który
natychmiast opadła. – A ty dotrzymasz mi towarzystwa.
Spojrzałam zagubiona na
Andrewa.
– Może chodź z nami
na zewnątrz, też dobrze ci to zrobi – zaproponował.
– O nie, nie ruszam się
stąd do końca tej zasranej imprezy – wyjęczała, wyciągając
rękę na blacie i kładąc na niej głowę.
Zagryzłam wargi i
wślizgnęłam się na krzesło obok.
– Umrę z tobą,
towarzyszu – oznajmiłam poważnie, naśladując jej gesty. – A
ty idź dalej szukać szczęścia. – Zasalutowałam chłopakowi
wolną dłonią.
– Świetnie. Nikt już
nie szanuje obietnic – westchnął, lecz rozmyty uśmiech na jego
twarzy wystarczał za dowód braku urazy. – Ale wrócę do was za
dziesięć minut i macie trzymać się jeszcze w pionie – ostrzegł.
Pokiwałam mu głową, a
ukradkiem – zapewne jedynie w moim mniemaniu – zaśmiałam się
do Beth. W końcu nie znalazłyśmy się przy barze bez powodu.
Przez chwilę panowała
między nami cisza, a przynajmniej dziewczyna się nie odzywała, bo
ja nuciłam piosenkę, która obecnie rozbrzmiewała w całym
pomieszczeniu i chwiała jego ścianami. Naprawdę lubiłam tę
piosenkę. Tak bardzo, że zbrodnią było nieruszenie się z
miejsca.
– Betty, chodź
tańczyć!
– Nie ma mowy –
oznajmiła, ale obróciła głowę w moim kierunku.
Albo dziwnie padało na
nią światło, albo zrobiła się zielona. Jej policzki śmiesznie
uniosły się od wciągniętego powietrza. Wyraziste rysy twarzy
nagle rozmazały się, a potem wróciły do siebie... I w jednej
sekundzie nie siedziałyśmy już przy barze, ale przechodziłyśmy
pomiędzy ludźmi, zmierzając do łazienek. Ciężkie drzwi
rozsunęły się pod moim ciężarem, Beth zniknęła za kolejnymi, a
Sara kazała mi wracać na salę, więc tak zrobiłam.
I naprawdę lubiłam tę
piosenkę, ale musiałam oprzeć się o ścianę i wziąć kilka
głębszych oddechów.
Oddychanie szło mi
zaskakująco dobrze, za co miałam ochotę samą siebie pochwalić.
To, że komórki mojego ciała wciąż wiedziały, jak przetwarzać
tlen i obracać go w energię, przetapiać ją w mięśniach, a potem
wydychać ogrzane powietrze na zewnątrz zasługiwało na podziw,
zwłaszcza że przez ostatnie kilka godzin nie miałam litości dla
swojego organizmu i zatruwałam go taką ilością alkoholu, że
jutro z pewnością będę tego żałować. Dzisiaj jednak pozwalał
mi nie pamiętać i cholera, było warto, aż do momentu, w którym z
nieładu przede mną wyłonił się Ashton.
Szedł prosto do mnie,
ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to nie dlatego widzę go
tak wyraźnie.
Świat na chwilę
przestał się chwiać, to pewnie było tego zasługą. Ot, nagła
koncentracja pozwalała mi dostrzec szczegóły twarzy przykrytej
zasłoną uśmiechu, pewności siebie oraz światła, natomiast moje
serce gwałtownie uderzało o klatkę piersiową już wcześniej,
więc nie było w tej sytuacji nic nadzwyczajnego. Irwin wyciągnął
do mnie rękę w szarmanckim geście zaproszenia do tańca, który w
kontraście do dziesiątek dziko podskakujących obok osób wydawał
się wprost poetycki, podobnie jak jasne pasma zwiewnymi lokami
opadające na czoło chłopaka czy marszczący się na jego barkach
materiał.
Krótko mówiąc, byłam
bardzo pijana. Mimo wszystkich absurdalnych bodźców docierających
do mojego ciała, zdobyłam się na kategoryczne pokręcenie głową.
Nie pamiętałam dlaczego, ale w mózgu zakodowane miałam, żeby
trzymać się dzisiaj z daleka od Ashtona.
Ten spojrzał na mnie, a
jego oczy błyszczały – obiektywny obserwator oceniłby to na
efekt alkoholowego upojenia, ale zapewniam, brązowe tęczówki
wyglądały bardziej tak, jakby wszystkie konstelacje nieskończonego
wszechświata postanowiły rozbić w nich obóz. Był rozbawiony i z
rozbawieniem zbliżył się do mnie jeszcze bardziej. Stanął tak
blisko, żeby móc złapać mnie za łokieć. Obdarzyłam miejsce
styku naszej skóry rzutem oka – rozmazana bladość mojego
przedramienia w stanowczym uścisku opalonych palców z wystającymi
kośćmi paliczków – a potem szarpnęłam ręką do tyłu.
Notabene, uderzyłam w ścianę, przez co po całej kończynie
promieniście rozeszło się mrowienie.
– Nie bądź upartym
dzieciakiem, Hood.
W jego tonie dobry humor
przeplatał się z charakterystyczną, kpiarską nutą, która
natychmiastowo wywoływała we mnie zirytowanie. Tym razem nie było
ono samo – zapewne od dłuższego czasu nie było, ale łatwiej
zaakceptować niechciany napływ podekscytowania, gdy w żyłach i
myślach szumi też wódka.
– Nie bądź
wywyższającym się dupkiem, Irwin.
Blondyn zgiął się w
śmiechu, opierając rękę o goły tynk za mną. Pochylił się tak
bardzo, że gorące powietrze z jego ust uderzyło w zaróżowioną
skórę mojej szyi, zmuszając znajdujące się pod nią naczynia
krwionośne do jeszcze intensywniejszej pracy, szybszego pompowania
krwi wraz z alkoholem i adrenaliną, rozprowadzania tego gówna po
całym organizmie tak, żebym nie zdążyła oprzytomnieć.
– Przepraszam, ale –
zaczął, podnosząc głowę, co nie pomogło, bo jego nos zahaczył
o mój i tam pozostał – to – dopowiedział po dwusekundowej
przerwie, znalazłszy swoimi źrenicami moje. Widziałam, jak dalsze
słowa odlatują z jego głowy, unoszą się nad nami, ale nikt nie
zdecydował się ich złapać. Zniknęły razem z mrugnięciem, które
poprzedziło kształtującą się w oczach decyzję.
Zielone i fioletowe
światła tańczyły wokół, osiadając na wgłębieniach pustych
ścian klubu. Zimny, surowy mur za plecami nie pozwalał mi stracić
równowagi, kiedy w głowie zakręciło się od lekkiego dotyku ust
chłopaka na moich własnych. Zatrzymał się. Położył jedną dłoń
na mojej talii, jakby wyczuwając to, że nie stałam pewnie;
próbując utrzymać mnie w całości, zatrzymać przy sobie.
Rozchyliłam wargi, a ogrzane powietrze przeleciało z jednych płuc
do drugich. „Nigdzie nie idę” – chciałam powiedzieć, ale
słowa utknęły w moim gardle, bo w jednej chwili subtelny ruch ust
zamienił się w nacisk wywierany przez całe ciało. Pogłębienie
pocałunku nie było trudne, już po sekundzie zostaliśmy mieszaniną
gorącej skóry i parzących doznań. Czułam wysuszone słońcem
włosy pomiędzy palcami, słyszałam krew tętniącą w naszych
żyłach, a wszystko było tak intensywne, jakby ten moment stał się
jedynym pewnym punktem we wszechświecie, jedyną realną rzeczą,
która trzymała nas na powierzchni planety. Ciężki oddech – nie
chciałam oddychać, chciałam czuć zachłanne wargi na własnych,
tonąć w zapachu drzewa sandałowego i potu – wydobył się z
mojej klatki piersiowej, która unosiła się i opadała razem z tą
należącą do chłopaka. Jego dłoń zawędrowała na mój kark,
oplotła go i przyciągnęła jeszcze bliżej. I nawet gdy milimetry
przestrzeni wdarły się pomiędzy nas, a pocałunek został
przerwany, byliśmy tak blisko, że mogliśmy wzajemnie czuć swoje
uśmiechy.
Pomyślałam, że dla
takich uśmiechów stworzono świat.
~.♦
.~.♦ .~
Zgodnie z tym, co mówiłam, wstawiam rozdział i mam nadzieję, że też go lubicie!
xx
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wyskrob te kilka słów, to dla mnie ogromna motywacja! ♥