piątek, 19 stycznia 2018

23. Hold me

I shouldn't say it but I'm starting to think I care
I've had a drink, you probably think my judgement isn't clear

And all the songs, and all the poets, suddenly they're right


Skrupulatna organizacja całego przedsięwzięcia sprawiała, że wydawało się jeszcze bardziej surrealne. Nie wiedziałam, jakim innym słowem można by określić grupkę nastolatków biegnących w mroku przez las, raz po raz potykających się o splątane korzenie lub uderzających czołem w niską gałąź (tego zaszczytu dostąpił Andrew i nikt mu nie zazdrościł). Zmierzaliśmy do ogrodzenia otaczającego teren ośrodka, uciszając wzajemnie nasze wybuchy śmiechów i okrzyki zaskoczenia – w efekcie powietrze wypełnione było nieludzkimi odgłosami. Zduszone parsknięcia stapiały się w jedno z szumem drzew i hukaniem sów, a chrzęst gałęzi pod stopami towarzyszył pełnym rozdrażnienia, cichym przekleństwom. Jack prowadził naszą grupę między sosnami, na jego twarzy widniał tak szeroki uśmiech, że nie sposób było go przeoczyć nawet w otaczającej nas ciemności. Okazało się, że jego wymarzona impreza to właściwie zwykły wieczór na mieście, zapewne w jednym z głośniejszych klubów, ale jako że on wszystkich tu skrzyknął, tytułował się naszym przewodnikiem i mentorem.
– Słuchajcie wszyscy! – krzyknął.
Większość osób zamilkła od razu, a reszta została uciszona przez zabójczy wzrok chłopaka.
– Chyba trochę za bardzo się wczuwa – mruknął Irwin do mojego ucha.
W odpowiedzi jedynie wzruszyłam ramionami – po części dlatego, że Jack akurat skanował spojrzeniem obszar wokół mnie, ale głównie starając się unikać interakcji z Ashtonem, czego on najwidoczniej nie mógł zrozumieć. Nie byłam tym zaskoczona, bo ja sama nie rozumiałam, o co mi chodzi.
– Przejdziemy teraz na drugą stronę. – Jack spojrzał przez ramię na ogrodzenie. Wyglądało dość porządnie, nie wystawały z niego druty, a wyraźnie świeża farba błyszczała w świetle księżyca, mimo to kilka osób zmarszczyło ze zdegustowaniem brwi. Jakby oczekiwali pozłacanej bramy w środku lasu. – Potem czeka nas dziesięciominutowy spacerek. Przez chwilę jeszcze nie hałasujcie, dobra? Chcę oddalić się od centrali. – Kiwnął głową w stronę, z której przyszliśmy. Następnie zsunął z barków plecak, który wydał z siebie charakterystyczny brzęk. – Kto chce spróbować czegoś na rozruszanie?
Światło księżyca odbiło się od cieczy w butelce, którą z uśmiechem wyjął chłopak. Twarze najbliższych osób też jakby pojaśniały, a entuzjastyczne pokrzyki przestały komukolwiek przeszkadzać. Niektórzy od razu zbliżyli się do Jacka, który nie zwlekał z przekazaniem butelki dalej tylko po to, by wyjąć kolejną.
– W końcu zaczyna się dziać coś z sensem – stwierdził Irwin i ruszył do przodu.
Zachwiałam się niezdecydowana na palcach, ale w końcu musiałam przyznać blondynowi rację. Dodatkowo, nigdy nie brałam jeszcze udziału w popijawie w lesie, a nowe doświadczenia trzeba zbierać, prawda? Dlatego też szybko stanęłam obok. Zimne szkło przywarło do skóry na moich dłoniach, a wódka zapiekła w przełyk, kiedy przechyliłam butelkę, jednak wszystko to było na swój sposób przyjemne. W chwili, gdy pierwsza osoba przeskoczyła ogrodzenie, wszyscy wznieśli ręce do góry w formie toastu. Nagle obserwowaliśmy każdego, któremu udało się przedostać na drugą stronę, wznosząc wiwaty i pijąc symbolicznego łyka alkoholu, kiedy to nam przypadło jego trzymanie. Sylwetki stojących wokół ludzi zlały się z pniami drzew, ciemna masa lasu stała się wypełnieniem przestrzeni między nami i może właśnie z tego powodu nie zorientowałam się w porę, że po mojej stronie siatki praktycznie wszyscy się wykruszyli. Odważnie zrobiłam krok do przodu, ale w tym czasie któryś z chłopaków podał mi butelkę, żeby odbić się od betonowego podmurowania i zgrabnie przeskoczyć na ścieżkę. Zostałam w miejscu, zgodnie ze zwyczajem pociągnęłam łyka, a gdy wyciągnęłam rękę w prawo, nie spotkała ona żadnej innej dłoni. Skupiłam wzrok, żeby zobaczyć Irwina, tego zdrajcę, wspinającego się właśnie na ogrodzenie. Po mojej lewej stronie Sara zeskakiwała w wyciągnięte ramiona Jacoba. Byłam ostatnim człowiekiem, który został na terenie ośrodka.
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam w dół.
– I co ja mam teraz z tym zrobić? – zapytałam głupio, wskazując na butelkę w moich rękach. – Sama za siebie wypiję toast?
Kilka osób zdążyło stracić zainteresowanie w pomiędzy czasie, ale byli tacy, którzy teraz patrzyli prosto na mnie. Jack z Jacobem posłali sobie porozumiewawcze spojrzenia.
– Do dna! – krzyknęli jednogłośnie.
Nie wzięłam ich na poważnie, ale sekundę później cały tłum skandował to hasło. Jedynie Ashton i Andrew nie otworzyli ust – chwała Bogu za Andy'ego, który widocznie jako jedyny nie chciał upić mnie na początku imprezy. Irwin odpadł z tej konkurencji w przedbiegach, bo jego błyszczące rozbawieniem oczy mówiły wszystko.
Podniosłam szkło na wysokość wzroku. Nie zostało tam aż tak dużo wódki, mieniła się odbijanym światłem może dwa, trzy centymetry nad spodem. Mimo wszystko...
– Wiecie, że muszę jeszcze przejść przez tę dwumetrową siatkę?
– Hood, nie tchórz! – zawołał Jack.
– W porządku, to ty będziesz składać potem moje kości – wymamrotałam.
Zamknęłam oczy i, tęskniąc za niebiańskim sokiem jabłkowym, wlałam w siebie pozostały alkohol. Poszło szybko, ale gorzki smak nie wywoływał już ani trochę pozytywnych uczuć. Skrzywiłam się i uniosłam powieki.
Świat wciąż stał w miejscu.
Fala wzburzenia poniosła się od zgromadzonych ludzi i nie było możliwości, żeby uznać to za ciche zachowanie, ale równocześnie drzewa oraz wiatr wokół tak szumiały, że nie był to zbyt wyraźny dźwięk. Podeszłam wolno do ogrodzenia i chwyciłam palcami siatkę. Była ciepła w dotyku, tak jakby nie zdążyła jeszcze oddać energii słonecznej nagromadzonej podczas gorącego dnia. Westchnęłam, po czym ostrożnie postawiłam stopę na podmurowaniu. Miała małe oparcie i praktycznie mi się ześlizgnęła, więc zirytowana odłożyłam ją na ziemię i spojrzałam naprzód. Ludzie zaczęli już powoli odchodzić, większość wiwatującego mi tłumu też się rozpierzchła. Widocznie moja sława była jak spadająca gwiazda, jaśniejąca i zadziwiająco krótka.
– Lepiej się pospiesz, bo zaraz możesz nie być w stanie tego przejść – odparł Irwin, stając tuż obok.
– I ciekawe kogo to będzie wina – mruknęłam złośliwie, ale wyciągnęłam ręce w górę i chwyciłam za koniec siatki. – Mogłam urodzić się wyższa.
– Nie, niespecjalnie mogłaś. Dwumetrowy noworodek byłby niezłą anomalią.
Jedynie prychnęłam w odpowiedzi i użyłam całej siły woli, żeby podciągnąć się na ramionach, jednocześnie pomagając sobie stopami. No, tak naprawdę polegałam głównie na stopach, bo moje mięśnie w rękach nie były w stanie utrzymać grubego kota Emily chociażby przez kilka minut.
– Powinnam była poświęcać mu więcej uwagi i byłyby z tego jakieś korzyści – wymruczałam.
Tym razem to Ashton nie odezwał się słowem, ale mogło wynikać to z tego, że głównym odbiorcą moich słów został rękaw dżinsowej kurtki, którą miałam na sobie. Wspinaczka nie szła mi najlepiej, choć za czasów dzieciństwa byłam mistrzem chodzenia po drzewach. Tymczasem utwierdzałam się w przekonaniu, że pozą i ruchami przypominam rozjechanego leniwca, który nie znajduje na tyle motywacji, by przynajmniej usunąć się z toru wyścigowego pojazdów Grand Prix. W końcu jednak przełożyłam nogi na drugą stronę i przysiadłam na szczycie.
– Wow – wydyszałam.
– Wow – potwierdził Irwin.
Spojrzałam w dół, zignorowałam zawrót w głowie i zmarszczyłam brwi na stojącego pode mną chłopaka.
– Dam sobie radę.
– Oczywiście. – Wbrew wypowiedzianym słowom, wyciągnął ręce w moją stronę.
– Napraw...
– Po prostu chodź do tatusia, skarbie. – Mrugnął okiem.
Przez sekundę się na niego gapiłam, a potem wybuchnęłam głośnym śmiechem, nie wierząc, że powiedział coś takiego. Nie zdziwiłabym się, jeśliby to ten śmiech, a nie wszystkie wiwaty, ściągnął na nas Johannes (ale nie, nie nadbiegała ona spomiędzy drzew). Aczkolwiek, jak się okazuje, śmianie się na zmianę z łapczywym wciąganiem powietrza nie sprzyjało utrzymaniu równowagi.
– Schodzę! – krzyknęłam, gdy poczułam, jak mój tyłek osuwa się z cieniutkiej barierki.
Dzięki temu miałam zachować pełną godność, rzecz jasna. Moja lewa noga jednak chciała spotkać się z ziemią wcześniej niż prawa, a kurtka utworzyła pelerynę, w którą zaplątała się jedna dłoń. Pewnie skończyłoby się to autentycznym plackiem z powyginanymi kończynami, ale ostatecznie wpadłam na Ashtona – współczujmy jego barkowi – bo idiota się nie przesunął. Siła rozpędu wrzuciła mnie na jego klatkę piersiową i sama nie wiem, jak on utrzymał równowagę, a jednocześnie dał radę wpleść ręce pod moje pachy oraz przytrzymać mnie kilka sekund w powietrzu. Może tak naprawdę Irwin nie był człowiekiem, a jedynie istotą utworzoną ze zmieszania zręcznego ciała, otumaniającego zapachu i irytująco magnetycznego charakteru. W każdym razie, byłam w jego uścisku stanowczo za długo, bo czułam, jakby Ashton Irwin stał się wszystkim wokół, jakby wchłonął cały świat i zabierał też mnie, myśl po myśli, uczucie po uczuciu.
– Chyba nabiłaś mi siniaka – powiedział cicho.
– Chyba ostrzegałam – przedrzeźniłam go.
Odsunęłam się na tyle, żeby móc zdzielić go z otwartej dłoni w ramię, a gdy doliczyłam do siedmiu i blondyn wciąż tylko patrzył na mnie z uśmiechem, zdecydowanie zrobiłam krok do tyłu. Odgarnęłam włosy z twarzy, dziękując wszechświatowi za chłodne powietrze i to, że noce były ciemne, dzięki czemu nie musiałam przyglądać się wszystkim nieistotnym szczegółom składającym się na chłopaka przede mną, które potrafiły być bardzo rozpraszające.
Tak bardzo, że zaczynało robić się niebezpiecznie.
A na niebezpieczeństwo reagowało się ucieczką, więc kimże byłam ja, by przeciwstawiać się odwiecznym instynktom? Mruknęłam więc coś o dogonieniu grupy i, potknąwszy się o wystającą kępkę trawy, zebrałam swoją rozsypaną wszędzie wokół godność, aby urzeczywistnić ten zamiar. Ashton ruszył za mną, ale ja skupiłam się na Andrewie, Jacku, Annabeth – po prostu kimkolwiek innym – i utrzymywałam ten stan przez cały wieczór. Wieczór zbudowany z głośnej, wstrząsającej żebrami muzyki, szumiących w uszach słów, gorzkiego alkoholu i chwiejących się ciał.
Zaczęliśmy się bawić zbyt wcześnie, żeby pozostać przytomnymi do końca. Mój świat zaczął migotać krótko po północy, a błyszczał jeszcze zanim dotarliśmy do klubu.
– Korzystasz dzisiaj z życia, co? – Ktoś krzyknął mi do ucha.
Ze śmiechem oparłam się na jego ramieniu i przeczesałam dłonią krótkie, rude włosy.
– A ty jesteś trzeźwy – stwierdziłam dobitnie.
Andy chwycił moje nadgarstki i odciągnął je od swojej głowy. Nie zdążyłam upewnić się co do wyrazu jego twarzy, bo barman postawił przede mną dwa kieliszki. Zmarszczyłam brwi, nie widząc nigdzie Beth, z którą tu siedziałam. Bo to chyba z nią rozmawiałam przez ostatnie kilka minut – na pewno był to ktoś z ciemnymi włosami. Lub ciemną koszulką. Jedno z dwóch, w każdym razie.
– To dla ciebie. – Przesunęłam szkło w kierunku chłopaka.
– A to nie powinno być dla ciebie – zauważył, jednak taktownie wzniósł kieliszek w górę i przechylił go razem ze mną.
Tym razem mogłam przepić to okropieństwo czymś innym, ha.
– Właściwie to szukam kogoś, kto poszedłby się ze mną przewietrzyć.
Przytaknęłam, po czym nachyliłam się bliżej Andrewa, żeby nie musieć zdzierać gardła krzykiem. I to nie tak, że moje ręce znów przytrzymywały się jego barków, a już na pewno nie robiły tego w celu utrzymania równowagi.
– Pójdę z tobą, jeśli powiesz mi, dlaczego zawsze się kontrolujesz – odparłam konspiracyjnie.
– To proste.
Zmrużyłam oczy, starając się pozostać uważną. Skup się, skup się, skup się.
– Proste?
– Żeby nie stracić kontroli – wyjaśnił.
Otworzyłam usta, żeby sprzeciwić się tak idiotycznemu tłumaczeniu, ale zobaczyłam w oczach Andy'ego coś – i nie był to błysk rozbawienia czy odbicie tęczowych świateł – co zamknęło mi usta.
– Mój mały rycerz ma tajemnicę. – Nie powiedziałam tego na głos, ale słowa wróciły do moich uszu razem ze śmiechem chłopaka.
Szturchnięcie z boku odciągnęło mnie od nowej zagadki. O ladę opierała się Annabeth. Jej opalona skóra zroszona była od potu, a sukienka podwinęła się za połowę uda, ale wyglądała przyzwoicie. Ja musiałam martwić się jedynie szminką na ustach, gdyż czarne spodnie nie stwarzały żadnych zagrożeń. Tysiąc punktów dla nich, zero dla wszechświata.
– Zgubiłam cię – powiedziała. – Ale jestem wykończona, więc zamierzam umrzeć na tym krześle. – Wskazała palcem wysoki stołek, na który natychmiast opadła. – A ty dotrzymasz mi towarzystwa.
Spojrzałam zagubiona na Andrewa.
– Może chodź z nami na zewnątrz, też dobrze ci to zrobi – zaproponował.
– O nie, nie ruszam się stąd do końca tej zasranej imprezy – wyjęczała, wyciągając rękę na blacie i kładąc na niej głowę.
Zagryzłam wargi i wślizgnęłam się na krzesło obok.
– Umrę z tobą, towarzyszu – oznajmiłam poważnie, naśladując jej gesty. – A ty idź dalej szukać szczęścia. – Zasalutowałam chłopakowi wolną dłonią.
– Świetnie. Nikt już nie szanuje obietnic – westchnął, lecz rozmyty uśmiech na jego twarzy wystarczał za dowód braku urazy. – Ale wrócę do was za dziesięć minut i macie trzymać się jeszcze w pionie – ostrzegł.
Pokiwałam mu głową, a ukradkiem – zapewne jedynie w moim mniemaniu – zaśmiałam się do Beth. W końcu nie znalazłyśmy się przy barze bez powodu.
Przez chwilę panowała między nami cisza, a przynajmniej dziewczyna się nie odzywała, bo ja nuciłam piosenkę, która obecnie rozbrzmiewała w całym pomieszczeniu i chwiała jego ścianami. Naprawdę lubiłam tę piosenkę. Tak bardzo, że zbrodnią było nieruszenie się z miejsca.
– Betty, chodź tańczyć!
– Nie ma mowy – oznajmiła, ale obróciła głowę w moim kierunku.
Albo dziwnie padało na nią światło, albo zrobiła się zielona. Jej policzki śmiesznie uniosły się od wciągniętego powietrza. Wyraziste rysy twarzy nagle rozmazały się, a potem wróciły do siebie... I w jednej sekundzie nie siedziałyśmy już przy barze, ale przechodziłyśmy pomiędzy ludźmi, zmierzając do łazienek. Ciężkie drzwi rozsunęły się pod moim ciężarem, Beth zniknęła za kolejnymi, a Sara kazała mi wracać na salę, więc tak zrobiłam.
I naprawdę lubiłam tę piosenkę, ale musiałam oprzeć się o ścianę i wziąć kilka głębszych oddechów.
Oddychanie szło mi zaskakująco dobrze, za co miałam ochotę samą siebie pochwalić. To, że komórki mojego ciała wciąż wiedziały, jak przetwarzać tlen i obracać go w energię, przetapiać ją w mięśniach, a potem wydychać ogrzane powietrze na zewnątrz zasługiwało na podziw, zwłaszcza że przez ostatnie kilka godzin nie miałam litości dla swojego organizmu i zatruwałam go taką ilością alkoholu, że jutro z pewnością będę tego żałować. Dzisiaj jednak pozwalał mi nie pamiętać i cholera, było warto, aż do momentu, w którym z nieładu przede mną wyłonił się Ashton.
Szedł prosto do mnie, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że to nie dlatego widzę go tak wyraźnie.
Świat na chwilę przestał się chwiać, to pewnie było tego zasługą. Ot, nagła koncentracja pozwalała mi dostrzec szczegóły twarzy przykrytej zasłoną uśmiechu, pewności siebie oraz światła, natomiast moje serce gwałtownie uderzało o klatkę piersiową już wcześniej, więc nie było w tej sytuacji nic nadzwyczajnego. Irwin wyciągnął do mnie rękę w szarmanckim geście zaproszenia do tańca, który w kontraście do dziesiątek dziko podskakujących obok osób wydawał się wprost poetycki, podobnie jak jasne pasma zwiewnymi lokami opadające na czoło chłopaka czy marszczący się na jego barkach materiał.
Krótko mówiąc, byłam bardzo pijana. Mimo wszystkich absurdalnych bodźców docierających do mojego ciała, zdobyłam się na kategoryczne pokręcenie głową. Nie pamiętałam dlaczego, ale w mózgu zakodowane miałam, żeby trzymać się dzisiaj z daleka od Ashtona.
Ten spojrzał na mnie, a jego oczy błyszczały – obiektywny obserwator oceniłby to na efekt alkoholowego upojenia, ale zapewniam, brązowe tęczówki wyglądały bardziej tak, jakby wszystkie konstelacje nieskończonego wszechświata postanowiły rozbić w nich obóz. Był rozbawiony i z rozbawieniem zbliżył się do mnie jeszcze bardziej. Stanął tak blisko, żeby móc złapać mnie za łokieć. Obdarzyłam miejsce styku naszej skóry rzutem oka – rozmazana bladość mojego przedramienia w stanowczym uścisku opalonych palców z wystającymi kośćmi paliczków – a potem szarpnęłam ręką do tyłu. Notabene, uderzyłam w ścianę, przez co po całej kończynie promieniście rozeszło się mrowienie.
– Nie bądź upartym dzieciakiem, Hood.
W jego tonie dobry humor przeplatał się z charakterystyczną, kpiarską nutą, która natychmiastowo wywoływała we mnie zirytowanie. Tym razem nie było ono samo – zapewne od dłuższego czasu nie było, ale łatwiej zaakceptować niechciany napływ podekscytowania, gdy w żyłach i myślach szumi też wódka.
– Nie bądź wywyższającym się dupkiem, Irwin.
Blondyn zgiął się w śmiechu, opierając rękę o goły tynk za mną. Pochylił się tak bardzo, że gorące powietrze z jego ust uderzyło w zaróżowioną skórę mojej szyi, zmuszając znajdujące się pod nią naczynia krwionośne do jeszcze intensywniejszej pracy, szybszego pompowania krwi wraz z alkoholem i adrenaliną, rozprowadzania tego gówna po całym organizmie tak, żebym nie zdążyła oprzytomnieć.
– Przepraszam, ale – zaczął, podnosząc głowę, co nie pomogło, bo jego nos zahaczył o mój i tam pozostał – to – dopowiedział po dwusekundowej przerwie, znalazłszy swoimi źrenicami moje. Widziałam, jak dalsze słowa odlatują z jego głowy, unoszą się nad nami, ale nikt nie zdecydował się ich złapać. Zniknęły razem z mrugnięciem, które poprzedziło kształtującą się w oczach decyzję.
Zielone i fioletowe światła tańczyły wokół, osiadając na wgłębieniach pustych ścian klubu. Zimny, surowy mur za plecami nie pozwalał mi stracić równowagi, kiedy w głowie zakręciło się od lekkiego dotyku ust chłopaka na moich własnych. Zatrzymał się. Położył jedną dłoń na mojej talii, jakby wyczuwając to, że nie stałam pewnie; próbując utrzymać mnie w całości, zatrzymać przy sobie. Rozchyliłam wargi, a ogrzane powietrze przeleciało z jednych płuc do drugich. „Nigdzie nie idę” – chciałam powiedzieć, ale słowa utknęły w moim gardle, bo w jednej chwili subtelny ruch ust zamienił się w nacisk wywierany przez całe ciało. Pogłębienie pocałunku nie było trudne, już po sekundzie zostaliśmy mieszaniną gorącej skóry i parzących doznań. Czułam wysuszone słońcem włosy pomiędzy palcami, słyszałam krew tętniącą w naszych żyłach, a wszystko było tak intensywne, jakby ten moment stał się jedynym pewnym punktem we wszechświecie, jedyną realną rzeczą, która trzymała nas na powierzchni planety. Ciężki oddech – nie chciałam oddychać, chciałam czuć zachłanne wargi na własnych, tonąć w zapachu drzewa sandałowego i potu – wydobył się z mojej klatki piersiowej, która unosiła się i opadała razem z tą należącą do chłopaka. Jego dłoń zawędrowała na mój kark, oplotła go i przyciągnęła jeszcze bliżej. I nawet gdy milimetry przestrzeni wdarły się pomiędzy nas, a pocałunek został przerwany, byliśmy tak blisko, że mogliśmy wzajemnie czuć swoje uśmiechy.
Pomyślałam, że dla takich uśmiechów stworzono świat.


~. .~. .~

Zgodnie z tym, co mówiłam, wstawiam rozdział i mam nadzieję, że też go lubicie!
xx

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyskrob te kilka słów, to dla mnie ogromna motywacja! ♥