środa, 26 sierpnia 2015

1. Blame It On Me


When I dance alone,
And the sun's bleeding down,
Blame it on me,
When I lose control,
And the veil's overused,
Blame it on me.


"Karuzela powoli zatacza koło,
Kręci się, kręci bardzo wesoło,
Zewsząd słychać dzieci śmiech,
Co za cudny jest to dzień."

Kręciłam się po sali tak samo jak wyobrażana karuzela, rozpraszając tym wszystkich wokoło. Stara metoda na uspokojenie nie działała perfekcyjnie, o czym świadczyły moje trzęsące się dłonie. Zresztą, nogi też miałam jak z galarety. Musiałam się w końcu wziąć w garść, przecież nie mogłam wyjść na scenę w takim stanie. Ale łatwo powiedzieć, trudno zrobić. Całe szczęście, że chociaż mój głos brzmiał pewnie, podczas gdy recytowałam wierszyk, którego kilkanaście lat temu nauczyła mnie babcia. Znajomi myśleli, że ćwiczę swoje kwestie albo po prostu byli zbyt przejęci własną rolą, bo inaczej zapewne uznaliby mnie za wariatkę. Ale jeśli grasz główną rolę w tak ważnym spektaklu, masz prawo do kilku dziwactw przed wystąpieniem.
Zobaczyłam, że zbliża się do mnie pani Johannes. Natychmiast starałam się przybrać zrelaksowaną postawę. Pomimo tego że byłam dobrą aktorką, po trzech latach współpracy nauczycielka umiała dostrzec mój stres.
– Wszystko w porządku, Amy, dasz radę – powiedziała, klepiąc mnie po ramieniu. Nawet tak prostym gestem potrafiła przekazać ogromne wsparcie.
Przybrałam na twarz odrobinę wymuszony uśmiech, a kobieta ruszyła w stronę wejścia na scenę. Nie mogliśmy już dłużej przedłużać momentu rozpoczęcia, choć dla nas każda sekunda zwłoki wydawała się zbawienna. To nie tak, że byliśmy źle przygotowani. Przeciwnie, wszystko było perfekcyjnie omówione i nawet lata prób nic by nie zmieniły. To przedstawienie było jednak tak ważne, że nawet Mona Lisa nie utrzymałaby swojego idealnego uśmiechu na ustach. Gdzieś tam na widowni siedzieli krytycy, dyrektorzy okolicznych teatrów oraz dzisiejsza wisienka na torcie – lektor Szkoły Teatralnej, który mógł zapewnić nam prostą drogę ku karierze. Mógł mi ją zapewnić. Oczywiście o ile nie zapomnę tekstu, nie pomylę sceny, nie zemdleję w środku aktu, nie wywalę się jak długa, nie złapie mnie jakiś skurcz, nie...
– Dziewczyno, masz minę, jakbyś zobaczyła nadchodzących zombie. A ja tyle razy ci powtarzałem, że nie masz się czym martwić – usłyszałam pełen troski głos Aarona. Chłopak podszedł i objął mnie ramieniem. – W końcu bezmózgich zombie nie tkną, nie? – dodał po chwili, szeroko się uśmiechając i unosząc brwi.
– Och, wiesz z własnego doświadczenia, Ronnie?
Nie cierpiałam go. Najchętniej zdarłabym mu ten sarkastyczny uśmieszek z twarzy własnymi pięściami, ale w tym tłumie nie byłoby to chyba najodpowiedniejsze. Na razie musiały mi wystarczyć słowa.
– Policzymy się w domu, młoda – dodał, przytulając mnie i popychając w stronę wyjścia na scenę.
Chciałam mu rzucić piorunujące spojrzenie, ale wyszedł z tego przerażony wzrok. Naprawdę powinnam już iść.
– Każesz im grać "Alicję w Krainie Czarów" bez Alicji? Bardzo nieładnie – zacmokał z fałszywą dezaprobatą. Wciąż patrzył na mnie z tą sarkastyczną miną i uniesionymi brwiami. Słowo daję, zostanie mu to na starość. Pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, jak szybko pojawią mu się pierwsze zmarszczki. – Powodzenia, Amy.
– Dziękuję, braciszku – odparłam, przywołując na twarz uśmiech.
Naprawdę byłam mu wdzięczna za wsparcie. Swoją obecnością pewnie starał się zastąpić rodziców, którzy nie dali rady się zjawić. Tata gościł ważnego klienta, a mama miała wieczorny dyżur na komisariacie. Babcia przyszłaby mimo wszelkich przeciwności losu, ale ja wolałam nie wystawiać jej zdrowia na próbę. Tak więc ten idiota był jedynym obecnym tu członkiem mojej rodziny.
Wzięłam głęboki wdech, odwróciłam się i ruszyłam na scenę. Pani Johannes właśnie skończyła przemawiać, więc trafiłam idealnie. Wymieniłam standardowe "powodzenia" z członkami grupy i zamilkliśmy w oczekiwaniu na dźwięki muzyki, przy której wchodziliśmy. Mój oddech powoli się uspokajał, w czym nie pomagał ciasno zasznurowany gorset. Boże, jak ludzie mogli w tym chodzić?
Moment rozpoczęcia nadszedł błyskawicznie. Płynnie pojawiliśmy się na scenie. Nikt nie uwierzyłby, że ta grupa zrelaksowanych i uśmiechniętych ludzi przed chwilą obgryzała ze strachu swoje paznokcie. Byliśmy w tym dobrzy i właśnie to lubiliśmy robić. Światło reflektorów było dla nas takie, jak słońce dla człowieka żyjącego w jaskini – wspaniałe, choć trzeba przyznać, że drażniące oczy.
Próbowałam ogarnąć wzrokiem liczną widownię, ale nie mogłam wypadać z roli. To, co dostrzegłam, spowodowało, że w moim brzuchu zaczęło biegać stado bizonów, ale na twarzy wciąż gościł uśmiech. Uśmiech odrobinę niezadowolony, odrobinę wymuszony – w końcu Alicja też nie lubiła tego sztywnego przyjęcia, tych sztywnych ludzi i sztywnych ubrań.
W ciągu następnych kilkudziesięciu minut "moje" nastroje diametralnie się zmieniały. W czasie krótkiej przerwy zdążyłam napić się wody (herbata u Kapelusznika, mimo moich usilnych nalegań, nie została zamieniona na coś orzeźwiającego – wciąż była okropną, malinową herbatą), poprawić makijaż i strój, po czym znów znalazłam się na scenie. Gdzieś w głębi umysłu zauważyłam, że jesteśmy już w ponad połowie spektaklu i jak dotąd idzie świetnie. Kwestie pomylono tylko raz, ale dało się to zauważyć jedynie po tysiącach godzin wysłuchiwania tych samych tekstów. Było dużo lepiej, niż przewidywaliśmy.
Akurat w jednym z nielicznych momentów, podczas których przebywałam sama na scenie, przy bocznym wejściu na parkiet zapanował zamęt. Starałam się obserwować sytuację kątem oka i jednocześnie nie wychodzić z roli, ale po chwili ciekawość zwyciężyła. Przerzuciłam spojrzenie w bok i otworzyłam usta ze zdumienia.
Po schodach, lekko chwiejnym krokiem, wspinała się w górę męska postać. Światło reflektorów padało na złote loki, a ja wiedziałam jedno – nie był to nikt z naszej grupy teatralnej. Chwilowy szok minął i, czerwieniąc się, wróciłam do recytacji swojej kwestii. Nie mogłam jednak przestać obserwować zbliżającej się postaci. Starałam się zachować odpowiednią intonację głosu. Po tylu godzinach prób potrafiłam wejść w rolę nawet obudzona w środku nocy, ale teraz obawy opanowały mój umysł. Proszę, niech ktoś go zdejmie ze sceny.
Chłopak podniósł głowę i rozejrzał się wokół, zatrzymując oczy na mnie. Wreszcie mogłam dostrzec jego twarz. Żołądek zacisnął mi się w supeł, gdy rozpoznałam Ashtona Irwina. Jego obecność wróżyła duże kłopoty, a ja nie miałam pojęcia, jak im zapobiec.
– Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna! – powiedział głośno, przerywając mi w pół słowa. Rozłożył ręce w teatralnym geście, a jego delikatnie nieprzytomne spojrzenie było utkwione w moich oczach. – Ono jest wschodem, a Julia jest słońcem!
Frazeologizm "zmrozić krew w żyłach" nagle nabrał dla mnie znaczenia. Miałam wrażenie, że nie jestem zdolna poruszyć żadna częścią ciała. Powietrze stało się gęste i niemiłosiernie duszne. Poczułam falę gorąca napływającą na moją twarz z powodu upokorzenia na oczach tłumu ludzi. Wiedziałam, że muszę coś zrobić, żeby powstrzymać tego kretyna, ale w głowie miałam pustkę.
Publiczność początkowo musiała być w takim samym szoku jak ja, ale po chwili wybuchnęła śmiechem. Ashtonowi widocznie się to spodobało, bo na jego twarzy pojawił się głupkowaty uśmiech.
W przeciwnościach losu, które dzieliły mnie od rozpoczęcia kariery, nie uwzględniłam pijanego idioty z przerośniętym ego.
– O! gdybym mógł być tylko sukienką, co to ciało opina!
Widownia ryknęła śmiechem, a ja odkryłam, że jednak mogę się ruszać. Zrobiłam krok do tyłu, bo chłopak był już tuż przy mnie. Nerwowym gestem sięgnęłam ręką do biodra i wyłączyłam podpięty tam mikrofon. Musiałam jakoś pozbyć się blondyna, a nie zamierzałam robić tego w miły sposób.
Otworzyłam usta, chcąc posłać go w diabły, ale on nie dał mi wydusić z siebie żadnego dźwięku.
– Cicho! – krzyknął, przykładając palec do ust. – Coś mówi! Mów, mów dalej uroczy aniele.
Byłam już totalnie wkurzona, a w dodatku powietrze wydawało się dla odmiany za rzadkie. Czułam, że mój organizm nie nadąża z dostarczaniem tlenu do wszystkich zirytowanych i zestresowanych komórek. Zacisnęłam powieki, starając się opanować. Poskutkowało to jedynie ciemnymi plamami przed oczami przez kilka następnych sekund.
Nie wiadomo kiedy, chłopak znalazł się obok. Położył swoją dłoń na moim biodrze. Jego brązowe oczy błądziły po mojej twarzy. Po lekko błyszczących źrenicach doszłam do wniosku, że przyszedł tu prosto z imprezy. Tak naprawdę pierwszy raz miałam okazję bliżej mu się przyjrzeć. Cichy głosik w mojej głowie, który zachowywał się jak natrętny troll, stwierdził, że w rzeczywistości wygląda bardziej słodko, niż wskazywałoby na to jego zachowanie. Była to jednak najmniej odpowiednia pora na refleksję, że za uroczym uśmiechem może ukrywać się taki charakter. Zauważyłam, że blondyn otwiera usta, ale tym razem to ja nie pozwoliłam mu dojść do słowa.
– Spieprzaj stąd, Irwin – warknęłam, odpychając go od siebie.
Nie spodziewałam się, że tyle rzeczy może wydarzyć się jednocześnie. Mój głos rozbrzmiał echem na całej sali – chłopak musiał nieumyślnie włączyć mikrofon. Nie miałam czasu, by tego żałować. Zamiast odepchnąć Ashtona od siebie, to ja przechyliłam się do tyłu. Poczułam, że grunt pod moimi stopami zniknął. Jakim cudem znalazłam się na samym skraju sceny? Spadałam, a po sekundzie gwałtownie uderzyłam plecami o podłogę. Nie jestem pewna, czy zdążyłam wydać z siebie okrzyk bólu, bo przed moimi oczami pojawiła się ciemność.

~.♦.~.♦.~



Oto i pierwszy rozdział.
Początek jak to początek – zawsze musimy zawrzeć w nim wprowadzenie do akcji, prawda? Mam nadzieję, że się Wam podoba. Jeśli tylko widzicie jakieś błędy, piszcie śmiało. Konstruktywna krytyka jest jak najbardziej pożądana!
Zapraszam do zakładki "Bohaterowie".
Jeśli tylko chcecie być informowani, zostawcie w komentarzu swoje namiary – twittera, bloga lub cokolwiek innego =)
+ komentarze na samym początku publikacji są dla mnie wyjątkowo ważne – później możecie mnie olać, ale jak na razie bardzo ładnie proszę o odrobinę motywacji ♥

Prolog


Jeśli mogę powiedzieć coś o życiu, to na pewno będzie to fakt, że jest ono zaskakujące. Czasami skaczemy ze skrajności w skrajność, ale znacznie częściej jesteśmy jak dryfujący statek. Kołyszemy się z objęć fali jednego uczucia w drugie. Drżymy ze strachy przed burzą, jednocześnie licząc, że wydarzy się coś spektakularnego. Coś, co wywróci nasze życie do góry nogami, pozbawi je monotonii, nada mu nowy kierunek. Szukamy skarbu, ale nie chcemy podążać za igłą kompasu. Jesteśmy na to zbyt dobrzy, zbyt odważni, zbyt inteligentni.
A potem rozbijamy się o rzeczywistość.
Zanim to się jednak stanie, dajemy się porwać. Sztorm pochłania nas w całości. Targa na wszystkie strony, uderza i nie daje czasu na namysł. Jesteśmy przerażeni, zdumieni, ale też zafascynowani. Tyle emocji, tyle wrażeń... To wszystko odbiera zdolność logicznego myślenia. Powraca ona dopiero, gdy burza przeminie. Wtedy zauważamy, że to wcale nie było takie piękne. Zostawiło nas z niczym. Jesteśmy wrakiem samych siebie. Nie wiemy, co zrobić w nagłej ciszy. Czujemy się puści, a żal rozrywa nas od środka. Idziemy na dno.
Dobrze pamiętam mój ostatni sztorm.

Leżałam na kolanach babci, a ta delikatnie gładziła moje włosy. Po policzkach płynęły mi łzy – na to mogłam sobie pozwolić jedynie w jej towarzystwie. Cała się trzęsłam od rozpaczliwego szlochu.
– Serce złamane pierwszy raz zawsze okropnie boli – powiedziała staruszka.
Wzięłam drżący oddech, zanim dałam radę coś powiedzieć.
– Już nigdy do tego nie dopuszczę – pisnęłam. – Nie będę więcej tak cierpieć.
Babcia cicho się zaśmiała. Gdyby zrobił to ktoś inny, zapewne oskarżyłabym go o znieważanie uczuć nastolatki, która właśnie przeżyła najgorszą tragedię – rozstała się ze swoim pierwszym, prawdziwym chłopakiem. Jej miłością na zawsze.
– Nie pasujesz do roli starej panny, aniołku.
Pociągnęłam żałośnie nosem.
– Przecież lubię koty.
– Oczywiście – przytaknęła z uśmiechem Anastasia. – Po prostu... ignorowanie cichego głosiku szepcącego "schroń się*" zapewnia nam najpiękniejsze chwile w życiu.
– Właśnie widzę – burknęłam, zamykając oczy i powoli wyrównując oddech.
Nie chciałam jeszcze wracać do prawdziwego świata. Ukojenie znajdujące się w objęciach babci pozwalało mi na powolne pogodzenie się z losem. I swoim roztrzaskanym sercem.

To polecenie nadal tłucze nam się gdzieś w podświadomości.
Schroń się.
Powinniśmy go posłuchać?
Odciąć się od zagrożeń?
Czy nie oznacza to rezygnacji z życia?
I czy w ogóle możliwym jest, aby się schronić?
Bo, jak mówiłam, życie jest naprawdę zaskakujące.

* w tłumaczeniu na angielski schroń się = take shelter

~.♦.~.♦.~



Tak więc, po długim (uwierzcie, bardzo długim) okresie przygotowywań, prolog już za nami. Zachęcam do przeczytania pierwszego rozdziału, który opublikuję za chwilę, i obiecuję, że nie będzie już tak filozoficzno-melancholijnie!
+ komentarze na samym początku publikacji są dla mnie wyjątkowo ważne – później możecie mnie olać, ale jak na razie bardzo ładnie proszę o odrobinę motywacji ♥