czwartek, 17 sierpnia 2017

20. Trust

Trust
my love
Let me inside of your walls
Trust
My love
will keep you safe from the wolves


Życie lubiło monotonię. Gustowało się w niej. Czasami ludzie walczyli z porywającą ich codziennością, chcąc wmówić sobie, że mają kontrolę i żyją. Chwytali się wielu sposobów. Niektórzy robili szalone rzeczy i wtedy ich świat rozbłyskiwał choć na chwilę. Dzień lub tydzień spędzali na dogłębnej eksploracji nowych uczuć, wyzyskując z nieznanych bodźców jak najwięcej – niczym dziecko w Disneylandzie, patrzące na monstrualne atrakcje przez różowe okulary. Inni wieczorami siadali przed laptopem i oglądali filmy, w których każda z klatek ociekała komercjalizmem lub – wprost przeciwnie – zagłębiali się w kino niszowe, a jego niezależność pobudzała krew niosącą w sobie dotąd nieznane myśli. Produkcje ich inspirowały. Sprawiały, że chcieli czegoś więcej, że zasypiali z wizją nieskończonych możliwości, którymi wymalowane było niebo; możliwości rozciągających się tuż nad ich głowami, możliwości burzących cienkie konstrukcje rzeczywistości budowanych latami i wybrukowanych zwykłymi dniami. Podczas snu następował reset i znów wszystko było takie samo. Znów wpadali w codzienność. W końcu wszyscy wracali do normalności.
Szczerze nie chciałam, żeby moją rutyną stały się gwałtowne poranki, ale pobyt na obozie w nie obfitował. Był to szczególnie nieprzyjemny rodzaj monotonii, doprawionej odrobiną nerwowości i oczywistego pośpiechu. Co ciekawe, nie tylko mnie próbowała ona złapać w swoje lepkie sidła. Kiedy tylko następnego po imprezie dnia wypadłam na korytarz i znalazłam się tuż przy drzwiach do łazienki, spotkałam gwałtownie opuszczającego swój pokój Irwina. Oczywistym było, że ledwo wstał z łóżka – rozczochrane, jasne włosy zachodziły na jego czoło i częściowo przykrywały cienie pod oczami, a biały t-shirt osłaniał rozgrzane po śnie ciało. Utkwiliśmy w sobie spojrzenia. Czułam się naprawdę źle, bo doskonale zdawałam sobie sprawę z rozmazanego tuszu pod moimi oczami i... Boże, wczoraj nie miałam nawet siły zmyć makijażu, musiałam wyglądać jak kupka nieszczęść. Kiedy kolejne milisekundy upłynęły na milczeniu i pogłębiającym się kłuciu w moim brzuchu, przygryzłam wargę i wykonałam taktyczny krok w stronę łazienki, natychmiastowo znikając za białymi drzwiami. Podeszłam do lustra i cóż, moje podejrzenia okazały się w pełni prawidłowe. Ochlapując twarz zimną wodą, zastanawiałam się, czy to ten tragiczny wygląd przestraszył Irwina na tyle, że zaniemówił, czy po prostu się do siebie nie odzywaliśmy. Wcale się tym nie przejmowałam, a chodziło tylko o to, że od zostawienia go na parkiecie nie zamieniliśmy ani słowa. Nie podejrzewałam, że się o to obraził. Prawdopodobnie po prostu nie było okazji. Na myśli o wczorajszej imprezie w mojej głowie pojawiał się jedynie przytłumiony śmiech Jerome'a brzmiący jak delikatny szum łańcuchów przy podnoszeniu kurtyny w górę – zapowiedź czegoś ekscytującego i przyjemnie znajomego – kilka spojrzeń innych ludzi oraz granatowe niebo całe w chmurach.
W każdym razie, rozmawianie było raczej ważne w naszej grze, ale wchodząc pod prysznic, postanowiłam się tym nie martwić. Okazało się to słusznym wyborem, ponieważ już po dziesięciu minutach spędzonych w łazience usłyszałam natarczywe stukanie w jej drzwi.
– Hood, jestem pewien, że wyglądasz już jak ósmy cud świata, więc pozwól mojej zmarnionej osobie doprowadzić się chociaż do stanu użyteczności.
Głos Irwina brzmiał normalnie – bardzo męczeńsko i z odrobiną ironii – więc, nie zwlekając, przekręciłam zamek i stanęłam z nim twarzą w twarz.
– I cóż, nie miałem racji? – Rozpromienił się na mój widok. – Dziękuję, kotku – dodał, położywszy mi dłoń na ramieniu i prześlizgnąwszy się obok.
Przewróciłam oczami i usunęłam mu się z drogi ze świadomością, że racji z pewnością nie miał, a żywym dowodem tego były moje mokre włosy i zmęczenie na twarzy. I może, tylko może, delikatny uśmiech, któremu pozwoliłam osiąść na moich wargach po zamknięciu drzwi, przeczył obrazowi nędzy i rozpaczy.

~.♦.~.♦.~


Od kiedy pamiętam, każdy wyjazd miał swój kamień milowy, podczas którego człowiek uświadamiał sobie, że jest tu już na tyle długo, by doby zlały się ze sobą. Pamiętał, że pierwszego dnia wszystko wokół było cudownie oblane lukrem zrobionym z ekscytującej nowości, drugiego zjadł gofry z porzeczkową polewą w pobliskim barze, trzeciego przemierzał uroczą uliczkę pachnącą wypiekanymi tam zapiekankami, czwartego morze niosło ze sobą wyjątkowo świeżą bryzę, a potem... spędzał czas na naprawdę wielu rzeczach, ale nie mógł już dopasować wrażeń do minionych dni ani nocy. Następnie przychodziły kolejne godziny, a za godzinami doby. Wraz z nimi napływało przeświadczenie, że czas błogiego wyłączenia dobiega końca – lub, jak w moim przypadku, połowy – więc nim zdążymy obejrzeć się przez ramię na zachodzące słońce czy oblizać topiącego się loda, będzie już po wszystkim.
Czas nas gonił, wrażenia uciekały, ale czasami chcieliśmy po prostu odpocząć. Zamknąć się w pokoju, ubrać najwygodniejszą bluzę i pogapić w sufit. Nierobienie niczego wydawało się szczególnie kuszące po dniu, w którym los nie dał mi wystarczającej okazji, by nacieszyć się dobrym humorem Andrewa czy ciepłem Jerome'a, a obfitował w ciągłą grę z Irwinem przyklejonym do ramienia oraz wciąż uciekającą spojrzeniem Katlyn.
Długo nie było mi jednak dane cieszyć się samotnością. Została ona przerwana delikatnym, lecz stanowczym pukaniem w drzwi, które otworzyły się, gdy tylko powiedziałam „proszę”.
– Cześć – odparł Ashton.
– Cześć. – Uniosłam brwi w górę.
Jego brązowe tęczówki przeskanowały pokój wzrokiem – objęły walizkę upchniętą przy szafie, koszulę w pasy przewieszoną przez krzesło i w końcu łososiowe skarpetki na moich zwisających z materaca stopach.
– Nie robisz nic... hmm... ciekawego?
– Jak widać – odpowiedziałam ostrożnie, nie wiedząc, do czego chłopak zmierza.
– To świetnie. – Jego ramiona uniosły się w górę i po sekundzie stał już tuż obok. – Chodź – powiedział, chwytając mnie za ręce i mocno ciągnąc w górę.
Myślałam, że wspaniale nam szło utrzymywanie dystansu poza grą – nie licząc chwili słabości – ale widocznie nie było aż tak dobrze, by stanęło to na przeszkodzie Irwinowi w przeciągnięciu mnie za sobą przez cały domek. Ciasno oplatał palcami oba moje nadgarstki, a sam szedł tyłem, potykając się na progach i nie dając mi wydusić słowa.
Idiota.
– Spodoba ci się – oświadczył tylko, kiedy otworzyłam usta, by zaprotestować.
Po wejściu do pokoju, w którym powietrze było o kilka stopni zimniejsze i czystsze, podprowadził mnie do okna. Drewniane okiennice stały szeroko otwarte; szyby były na tyle stare, by z łatwością zauważyć, że składają się z dwóch oddzielnych tafli szkła. Pachniało lasem.
Blondyn w końcu puścił moje ręce, ale stał na tyle blisko, by moje ramie zmuszone było dotykać jego klatki piersiowej.
– Spójrz tam – wymruczał z dziecięcą ekscytacją, ale głos miał na tyle głęboki, bym poczuła drżenie we własnych żebrach.
Wskazał palcami przed siebie, jakby było to potrzebne. Doskonale wiedziałam, na co patrzeć. Wzrok automatycznie kierował się na odległy zarys horyzontu. Nieznacznie po lewej, spomiędzy ostrych konturów drzew będących kłębowiskiem głębokiego grafitu i wiotkich gałęzi, wyłaniała się niemalże płaska tafla morza. I cóż, to samo w sobie było zaskakujące, bo nie zdawałam sobie sprawy, że z naszego domku widać morze. Moje okna wychodziły jedynie na sąsiedni budynek, a do tych Ashtona co prawda kiedyś się dobijałam, ale nigdy przez nie nie wyglądałam. I pewnie zrobiłabym się zazdrosna – czy jemu musiało wszystko się udawać? – ale całkowicie pochłonął mnie widok w oddali. Było pięknie, tak pięknie, że poczułam mrowienie w całym ciele, w mięśniach i gdzieś w środku, a krajobraz ze wszystkimi jego szczegółami zdawał się wnikać we mnie razem z zapachem igieł rozproszonym w powietrzu. Cała świeżość i surowość w tym zawarta stanowiła odbicie odległego manifestu natury, która piorunami rozdzierała chmury, a z miejsc uderzeń sączyła się czysta biel, wydobywająca prawdziwy kształt obłoków na wierzch. Niebo było rozrywane, a woda pod nim rozbłyskiwała z milisekundowym opóźnieniem, co sprawiało, że był to najpiękniejszy spektakl, jaki w życiu widziałam.
Wprost absurdalne wydawało się to, że u nas, w pokoju, który nagle wydawał się niesamowicie mały i bezpieczny, słychać było jedynie niknące echo grzmotów. Niebo tuż obok pokrywały pasma mlecznych chmur. Burza zagarnęła dla siebie tylko mały skrawek przestrzeni nad falującą wodą, z reszty świata robiąc sobie zdumionych widzów.
– Niesamowite, prawda?
Przytaknęłam cicho, a moje myśli znalazły się z powrotem w zastygniętym z zachwytu ciele. Wiatr szczypał w policzki, przyprószając je odrobiną różu i bladości, bo, choć wcale nie był zbyt porywisty, przyniósł ze sobą burzowe powietrze pachnące ozonem i morzem.
Ciało Irwina zniknęło zza moich pleców. Sekundę później ledwo udało mi się złapać rzuconą we mnie bluzę.
– Załóż i wchodź. – Kiwnął głową w kierunku okna. – Parapety na zewnątrz są szerokie.
Nie potrafiłam się zdobyć nawet na odrobinę sceptycyzmu, bo wizja obserwowania tego wszystkiego była zbyt kusząca. Wciągnęłam na siebie czarną bluzę i obserwowałam, jak Irwin chwycił ramę okna i podciągnął się w górę. Mięśnie jego ramion zaznaczyły się pod koszulką, a on natychmiastowo znalazł się we właściwym miejscu. Wyciągnęłam ręce i dałam wciągnąć się na lewą stronę parapetu.
– Miejsca w pierwszym rzędzie. – Na jego ustach czaił się uśmiech.
Naciągnęłam bluzę na tyłek, ostrożnie kręcąc się na miejscu. Przez podbudówkę znajdowaliśmy się dość wysoko, więc oplotłam rękę wokół środkowej części okna i powoli opuściłam nogi w dół. Zanim spojrzałam na błyskające wśród zapadającego zmierzchu pioruny, splotłam spojrzenie z Irwinem – siedział najbardziej wyluzowany jak się da, nogę zgiął w kolanie i ustawił się odrobinę pod kątem, tak, że plecy opierał o ścianę. Nie uśmiechał się, ale iskra radości wciąż tkwiła w jego źrenicach. Miałam wrażenie, jakbyśmy oboje uśmiechali się oczami.
Co samo w sobie było dziwne, więc wzięłam głęboki oddech, a orzeźwiające powietrze osiadło w moich płucach, odrobinę oprzytomniając całe ciało. Utkwiłam wzrok w horyzoncie, chłonąc widok każdą komórką. Nastrój był niepowtarzalny – niedaleko od domku otwierał się ocean czerni utkanej z drzew, który dalej ustępował miejsca mieszaninie każdego z odcieni szarości, a pośrodku tego wszystkiego, w ciszy, siedzieliśmy my. Minuty odmierzały odległe grzmoty, a sekundy były wybijane przez szum gałęzi, ale upływający czas nas nie dotyczył, dopóki tkwiliśmy razem w świecie brutalnie rządzonym przez naturę.
Nagły dzwonek telefonu sprowadził nas na ziemię. Obejrzałam się przez ramię, a Ashton westchnął. Obrócił się i płynnie ześlizgnął na podłogę. Telefon miał zakopany gdzieś wśród ubrań na łóżku, ale długo nie zajęło mu odnalezienie go. Już chciałam wrócić do oglądania spektaklu na niebie, kiedy kątem oka dostrzegłam wygładzającą się twarz Irwina. Nieokreślona emocja zmyła z niej pozostałości wcześniejszego zadowolenia i pozostawiła dziwnie pustą. Piosenka brzmiąca na rock pochodzący z lat osiemdziesiątych urwała się równie gwałtownie, jak zaczęła.
– Nie odbierzesz? – Słowa wymsknęły się z moich ust, zanim zdążyłam pomyśleć, że to nie moja sprawa.
– Nie – odparł blondyn, delikatnie marszcząc brwi.
– Mną się nie przejmuj – dodałam, naciągając rękawy na palce. Ashton obdarzył mnie ulotnym spojrzeniem. – Mogę...
– To mój ojciec – uciął. – Nie mam ochoty z nim rozmawiać.
Kiwnęłam lekko głową, wyczuwając nagłą ciężkość atmosfery. Po odrzuceniu telefonu na bok, chłopak bez słowa podszedł do okna i po sekundzie przekładał już nogi na zewnętrzną stronę parapetu. Znów usiedliśmy w ciszy, ale tym razem nie sprzyjała ona spokojnemu zachwycaniu się krajobrazem. Nie było śladu po luźnej pozie Irwina; teraz siedział on wyprostowany, z napięciem w ramionach i obcością w oczach. Mimowolnie przebiegłam w głowie po wszystkich informacjach na temat rodziców Ashtona, które świat dotąd przede mną odsłonił. Nie pomogło ani trochę, wciąż czułam, że powinnam coś zrobić – coś poza wyłamywaniem palców i powolnym oddychaniem.
– Ja nie rozmawiałam z ojcem, odkąd cudem podrzucił mnie na pociąg przed obozem – rzuciłam w przestrzeń, a gdy odpowiedział mi jedynie szum drzew, kontynuowałam w dramatycznej próbie zalepienia balonu, który pojawił się gdzieś nad nami, oblewając nas gorącą niezręcznością: – Pewnie nie ma czasu, żeby zadzwonić, a ja przestałam się narzucać jakieś sześć lat temu.
Ashton zbadał spojrzeniem moją twarz, podczas gdy ja w myślach biczowałam się gałązkami wierzby.
– Próbujesz mi powiedzieć, że powinienem się cieszyć z tego telefonu? – W jego głosie nie było pretensji, ale mimo wszystko przygryzłam wargi.
– Nie – odparłam. – Może? To... – Naprawdę szukałam wytłumaczenia własnych słów, ale myśli uciekały mi, gdy tylko po nie sięgałam. Co chciałam powiedzieć? – To chyba miłe, jeśli ktoś się stara. – Zdecydowałam się w końcu.
Chłopak nie zaprzeczył moim słowom, a jedynie znów spojrzał przed siebie. Cienie kładły się na jego profilu, wypełniały załamania powieki i przerwę między wargami, które zadrżały na sekundę przed otworzeniem się.
– Myślę, że niektóre wydarzenia zmieniają wszystko na zawsze.
Było to ogólne stwierdzenie, ogólne i trochę oczywiste, ale biorąc pod uwagę początek tej rozmowy, okazało się ciężko znaleźć jego właściwy wydźwięk.
– Nawet jeśli rzeczy wrócą do normalności, to już nie będzie tamta normalność – ciągnął twardym głosem, jednocześnie chwytając moją rękę i powstrzymując mnie tym samym przed wykręcaniem palców. – Wiesz, o czym mówię?
– Nie do końca – powiedziałam zadziwiająco miękko. – Ale chyba rozumiem.
Na ustach Irwina zagościł grymas podobny do uśmiechu.
– Chodzi mi o to, że życie czasami obrzuca nas takim kawałkiem gówna, że nawet gdy się z niego otrząśniemy, nie możemy już patrzeć na rzeczy tak samo. Życie nie jest takie samo, poglądy nie są i my też się zmieniamy. I jest ciężej o tę zmianę, choć powinno być lżej, bo przecież to krok do przodu. Krok dalej od dziecięcej głupoty, naprzeciw dorosłości, tak? A jeśli nie możemy być szczęśliwymi dorosłymi, to jak w ogóle funkcjonuje to społeczeństwo?
Poczułam, jakby krew w moich żyłach zatrzymała się i zmieniła kierunek przepływu, bo siedzący obok mnie chłopak w koronie ze złotych loków i ze stanowczością w oczach autentycznie o to pytał. Pytał o te ważne rzeczy i trzymał mnie za rękę, a ja nie wiedziałam, kiedy to wszystko stało się tak naturalne i nie wiedziałam, jak przekonać go, że życie mogło być szczęśliwe; że on mógł taki być.
– Życie bywa okropne, ale to mija. Ludzie dają sobie radę – odparłam powoli.
– Co jeśli ja nie dam? – Teraz na jego twarzy definitywnie zagościł krzywy uśmiech. Żartował, ale jednocześnie był poważny.
Westchnęłam, patrząc prosto w jego oczy. Odrobina rozbawienia właśnie z nich uciekała. Niespiesznie puścił moją dłoń i wyciągnął z kieszeni opakowanie fajek.
– Nie myśl, że staram się być tym pokrzywdzonym – zastrzegł, chwytając jednego papierosa pomiędzy zęby. Odpalił go, nim zdążyłam się odezwać. Biały dym rozmył się w otaczającej nas szarości. – Po prostu uważam, że świat jest popierdolony.
Wyciągnął paczkę w moją stronę, a ja pokręciłam głową.
– Naprawdę sądzę, że ostatecznie da się wyjść na prostą. Trzeba się postarać i osoby wokół muszą się postarać, dlatego trzeba spotkać odpowiednich ludzi – wyjaśniłam w końcu.
Przy Irwinie wychodziłam na marnego filozofa. Nigdy nie byłam dobra w układaniu słów; dlatego też uwielbiałam teatr, który wkładał mi w usta zdania utkane z mądrości wieków, nadając im moc sprawczą, której sama nie zdołałabym osiągnąć.
– Amelia Hood idealistką, kto by się tego spodziewał – mruknął blondyn z ironią.
Szturchnęłam go łokciem.
– To nie jest idealizm.
– W takim razie masz szczęście.
– Może. A może po prostu wytrwale go szukam.
Widziałam, że Ashton nie poczuł się przekonany – jego poglądy snuły się wokół niczym dym papierosowy, oplatając nasze ciała, zabierając oddech i rozkładając wnętrzności kawałek po kawałku.
Burza w oddali ucichła, ale jeszcze kilkadziesiąt minut siedziałam na drewnianym parapecie z kostkami wplecionymi pomiędzy stopy Irwina.


~.♦.~.♦.~



Początkowo byłam bardzo zadowolona z tego rozdziału, który w dodatku jest troszkę ważniejszy od innych, ale przy sprawdzaniu miałam ochotę się poćwiartować, how typical :))
Take Shelter piszę już tak długi czas i doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że na jego przestrzeni mój styl zdecydowanie się zmienił. Taki miał być tego cel – przećwiczyć siebie, znaleźć to, co najbardziej mi odpowiada i wychodzi. Teraz byłabym wprost gigantycznie wdzięczna, jeśli ktoś zaprezentowałby swoją opinię co do tej sprawy – wolicie Take Shelter na początku, gdzieś w środku, czy może ostatnio? Jak mówiłam chodzi głównie o styl, bo na fabułę za wiele poradzić nie można XD
Ponad połowę następnego rozdziału mam gotową, więc mooże nie będzie trzeba czekać na aktualizację tak długo.

Miłej reszty lata,
Dee

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyskrob te kilka słów, to dla mnie ogromna motywacja! ♥