Trust
my love
Let me inside of your walls
Trust
My love
will keep you safe from the wolves
my love
Let me inside of your walls
Trust
My love
will keep you safe from the wolves
Życie
lubiło monotonię. Gustowało się w niej. Czasami ludzie walczyli z
porywającą ich codziennością, chcąc wmówić sobie, że mają
kontrolę i żyją.
Chwytali się wielu sposobów. Niektórzy robili szalone rzeczy i
wtedy ich świat rozbłyskiwał choć na chwilę. Dzień lub tydzień
spędzali na dogłębnej eksploracji nowych uczuć, wyzyskując z
nieznanych bodźców jak najwięcej – niczym dziecko w
Disneylandzie, patrzące na monstrualne atrakcje przez różowe
okulary. Inni wieczorami siadali przed laptopem i oglądali filmy, w
których każda z klatek ociekała komercjalizmem lub – wprost
przeciwnie – zagłębiali się w kino niszowe, a jego niezależność
pobudzała krew niosącą w sobie dotąd nieznane myśli. Produkcje
ich inspirowały. Sprawiały, że chcieli czegoś więcej, że
zasypiali z wizją nieskończonych możliwości, którymi wymalowane
było niebo; możliwości rozciągających się tuż nad ich głowami,
możliwości burzących cienkie konstrukcje rzeczywistości
budowanych latami i wybrukowanych zwykłymi dniami. Podczas snu
następował reset i znów wszystko było takie samo. Znów wpadali w
codzienność. W końcu wszyscy wracali do normalności.
Szczerze nie
chciałam, żeby moją rutyną stały się gwałtowne poranki, ale
pobyt na obozie w nie obfitował. Był to szczególnie nieprzyjemny
rodzaj monotonii, doprawionej odrobiną nerwowości i oczywistego
pośpiechu. Co ciekawe, nie tylko mnie próbowała ona złapać w
swoje lepkie sidła. Kiedy tylko następnego po imprezie dnia
wypadłam na korytarz i znalazłam się tuż przy drzwiach do
łazienki, spotkałam gwałtownie opuszczającego swój pokój
Irwina. Oczywistym było, że ledwo wstał z łóżka –
rozczochrane, jasne włosy zachodziły na jego czoło i częściowo
przykrywały cienie pod oczami, a biały t-shirt osłaniał rozgrzane
po śnie ciało. Utkwiliśmy w sobie spojrzenia. Czułam się
naprawdę źle, bo doskonale zdawałam sobie sprawę z rozmazanego
tuszu pod moimi oczami i... Boże, wczoraj nie miałam nawet siły
zmyć makijażu, musiałam wyglądać jak kupka nieszczęść. Kiedy
kolejne milisekundy upłynęły na milczeniu i pogłębiającym się
kłuciu w moim brzuchu, przygryzłam wargę i wykonałam taktyczny
krok w stronę łazienki, natychmiastowo znikając za białymi
drzwiami. Podeszłam do lustra i cóż, moje podejrzenia okazały się
w pełni prawidłowe. Ochlapując twarz zimną wodą, zastanawiałam
się, czy to ten tragiczny wygląd przestraszył Irwina na tyle, że
zaniemówił, czy po prostu się do siebie nie odzywaliśmy. Wcale
się tym nie przejmowałam, a chodziło tylko o to, że od
zostawienia go na parkiecie nie zamieniliśmy ani słowa. Nie
podejrzewałam, że się o to obraził. Prawdopodobnie po prostu nie
było okazji. Na myśli o wczorajszej imprezie w mojej głowie
pojawiał się jedynie przytłumiony śmiech Jerome'a brzmiący jak
delikatny szum łańcuchów przy podnoszeniu kurtyny w górę –
zapowiedź czegoś ekscytującego i przyjemnie znajomego – kilka
spojrzeń innych ludzi oraz granatowe niebo całe w chmurach.
W każdym
razie, rozmawianie było raczej ważne w naszej grze, ale wchodząc
pod prysznic, postanowiłam się tym nie martwić. Okazało się to
słusznym wyborem, ponieważ już po dziesięciu minutach spędzonych
w łazience usłyszałam natarczywe stukanie w jej drzwi.
– Hood,
jestem pewien, że wyglądasz już jak ósmy cud świata, więc
pozwól mojej zmarnionej osobie doprowadzić się chociaż do stanu
użyteczności.
Głos Irwina
brzmiał normalnie – bardzo męczeńsko i z odrobiną ironii –
więc, nie zwlekając, przekręciłam zamek i stanęłam z nim twarzą
w twarz.
– I cóż,
nie miałem racji? – Rozpromienił się na mój widok. –
Dziękuję, kotku – dodał, położywszy mi dłoń na ramieniu i
prześlizgnąwszy się obok.
Przewróciłam
oczami i usunęłam mu się z drogi ze świadomością, że racji z
pewnością nie miał, a żywym dowodem tego były moje mokre włosy
i zmęczenie na twarzy. I może, tylko może, delikatny uśmiech,
któremu pozwoliłam osiąść na moich wargach po zamknięciu drzwi,
przeczył obrazowi nędzy i rozpaczy.
~.♦.~.♦.~
Od kiedy
pamiętam, każdy wyjazd miał swój kamień milowy, podczas którego
człowiek uświadamiał sobie, że jest tu już na tyle długo, by
doby zlały się ze sobą. Pamiętał, że pierwszego dnia wszystko
wokół było cudownie oblane lukrem zrobionym z ekscytującej
nowości, drugiego zjadł gofry z porzeczkową polewą w pobliskim
barze, trzeciego przemierzał uroczą uliczkę pachnącą wypiekanymi
tam zapiekankami, czwartego morze niosło ze sobą wyjątkowo świeżą
bryzę, a potem... spędzał czas na naprawdę wielu rzeczach, ale
nie mógł już dopasować wrażeń do minionych dni ani nocy.
Następnie przychodziły kolejne godziny, a za godzinami doby. Wraz z
nimi napływało przeświadczenie, że czas błogiego wyłączenia
dobiega końca – lub, jak w moim przypadku, połowy – więc nim
zdążymy obejrzeć się przez ramię na zachodzące słońce czy
oblizać topiącego się loda, będzie już po wszystkim.
Czas nas
gonił, wrażenia uciekały, ale czasami chcieliśmy po prostu
odpocząć. Zamknąć się w pokoju, ubrać najwygodniejszą bluzę i
pogapić w sufit. Nierobienie niczego wydawało się szczególnie
kuszące po dniu, w którym los nie dał mi wystarczającej okazji,
by nacieszyć się dobrym humorem Andrewa czy ciepłem Jerome'a, a
obfitował w ciągłą grę z Irwinem przyklejonym do ramienia oraz
wciąż uciekającą spojrzeniem Katlyn.
Długo nie
było mi jednak dane cieszyć się samotnością. Została ona
przerwana delikatnym, lecz stanowczym pukaniem w drzwi, które
otworzyły się, gdy tylko powiedziałam „proszę”.
– Cześć
– odparł Ashton.
– Cześć.
– Uniosłam brwi w górę.
Jego brązowe
tęczówki przeskanowały pokój wzrokiem – objęły walizkę
upchniętą przy szafie, koszulę w pasy przewieszoną przez krzesło
i w końcu łososiowe skarpetki na moich zwisających z materaca
stopach.
– Nie
robisz nic... hmm... ciekawego?
– Jak
widać – odpowiedziałam ostrożnie, nie wiedząc, do czego chłopak
zmierza.
– To
świetnie. – Jego ramiona uniosły się w górę i po sekundzie
stał już tuż obok. – Chodź – powiedział, chwytając mnie za
ręce i mocno ciągnąc w górę.
Myślałam,
że wspaniale nam szło utrzymywanie dystansu poza grą – nie
licząc chwili słabości – ale widocznie nie było aż tak dobrze,
by stanęło to na przeszkodzie Irwinowi w przeciągnięciu mnie za
sobą przez cały domek. Ciasno oplatał palcami oba moje nadgarstki,
a sam szedł tyłem, potykając się na progach i nie dając mi
wydusić słowa.
Idiota.
– Spodoba
ci się – oświadczył tylko, kiedy otworzyłam usta, by
zaprotestować.
Po wejściu
do pokoju, w którym powietrze było o kilka stopni zimniejsze i
czystsze, podprowadził mnie do okna. Drewniane okiennice stały
szeroko otwarte; szyby były na tyle stare, by z łatwością
zauważyć, że składają się z dwóch oddzielnych tafli szkła.
Pachniało lasem.
Blondyn w
końcu puścił moje ręce, ale stał na tyle blisko, by moje ramie
zmuszone było dotykać jego klatki piersiowej.
– Spójrz
tam – wymruczał z dziecięcą ekscytacją, ale głos miał na tyle
głęboki, bym poczuła drżenie we własnych żebrach.
Wskazał
palcami przed siebie, jakby było to potrzebne. Doskonale wiedziałam,
na co patrzeć. Wzrok automatycznie kierował się na odległy zarys
horyzontu. Nieznacznie po lewej, spomiędzy ostrych konturów drzew
będących kłębowiskiem głębokiego grafitu i wiotkich gałęzi,
wyłaniała się niemalże płaska tafla morza. I cóż, to samo w
sobie było zaskakujące, bo nie zdawałam sobie sprawy, że z
naszego domku widać morze. Moje okna wychodziły jedynie na sąsiedni
budynek, a do tych Ashtona co prawda kiedyś się dobijałam, ale
nigdy przez nie nie wyglądałam. I pewnie zrobiłabym się zazdrosna
– czy jemu musiało wszystko się udawać? – ale całkowicie
pochłonął mnie widok w oddali. Było pięknie, tak pięknie, że
poczułam mrowienie w całym ciele, w mięśniach i gdzieś w środku,
a krajobraz ze wszystkimi jego szczegółami zdawał się wnikać we
mnie razem z zapachem igieł rozproszonym w powietrzu. Cała świeżość
i surowość w tym zawarta stanowiła odbicie odległego manifestu
natury, która piorunami rozdzierała chmury, a z miejsc uderzeń
sączyła się czysta biel, wydobywająca prawdziwy kształt obłoków
na wierzch. Niebo było rozrywane, a woda pod nim rozbłyskiwała z
milisekundowym opóźnieniem, co sprawiało, że był to
najpiękniejszy spektakl, jaki w życiu widziałam.
Wprost
absurdalne wydawało się to, że u nas, w pokoju, który nagle
wydawał się niesamowicie mały i bezpieczny, słychać było
jedynie niknące echo grzmotów. Niebo tuż obok pokrywały pasma
mlecznych chmur. Burza zagarnęła dla siebie tylko mały skrawek
przestrzeni nad falującą wodą, z reszty świata robiąc sobie
zdumionych widzów.
–
Niesamowite, prawda?
Przytaknęłam
cicho, a moje myśli znalazły się z powrotem w zastygniętym z
zachwytu ciele. Wiatr szczypał w policzki, przyprószając je
odrobiną różu i bladości, bo, choć wcale nie był zbyt
porywisty, przyniósł ze sobą burzowe powietrze pachnące ozonem i
morzem.
Ciało
Irwina zniknęło zza moich pleców. Sekundę później ledwo udało
mi się złapać rzuconą we mnie bluzę.
– Załóż
i wchodź. – Kiwnął głową w kierunku okna. – Parapety na
zewnątrz są szerokie.
Nie
potrafiłam się zdobyć nawet na odrobinę sceptycyzmu, bo wizja
obserwowania tego wszystkiego była zbyt kusząca. Wciągnęłam na
siebie czarną bluzę i obserwowałam, jak Irwin chwycił ramę okna
i podciągnął się w górę. Mięśnie jego ramion zaznaczyły się
pod koszulką, a on natychmiastowo znalazł się we właściwym
miejscu. Wyciągnęłam ręce i dałam wciągnąć się na lewą
stronę parapetu.
– Miejsca
w pierwszym rzędzie. – Na jego ustach czaił się uśmiech.
Naciągnęłam
bluzę na tyłek, ostrożnie kręcąc się na miejscu. Przez
podbudówkę znajdowaliśmy się dość wysoko, więc oplotłam rękę
wokół środkowej części okna i powoli opuściłam nogi w dół.
Zanim spojrzałam na błyskające wśród zapadającego zmierzchu
pioruny, splotłam spojrzenie z Irwinem – siedział najbardziej
wyluzowany jak się da, nogę zgiął w kolanie i ustawił się
odrobinę pod kątem, tak, że plecy opierał o ścianę. Nie
uśmiechał się, ale iskra radości wciąż tkwiła w jego
źrenicach. Miałam wrażenie, jakbyśmy oboje uśmiechali się
oczami.
Co samo w
sobie było dziwne, więc wzięłam głęboki oddech, a orzeźwiające
powietrze osiadło w moich płucach, odrobinę oprzytomniając całe
ciało. Utkwiłam wzrok w horyzoncie, chłonąc widok każdą
komórką. Nastrój był niepowtarzalny – niedaleko od domku
otwierał się ocean czerni utkanej z drzew, który dalej ustępował
miejsca mieszaninie każdego z odcieni szarości, a pośrodku tego
wszystkiego, w ciszy, siedzieliśmy my. Minuty odmierzały odległe
grzmoty, a sekundy były wybijane przez szum gałęzi, ale upływający
czas nas nie dotyczył, dopóki tkwiliśmy razem w świecie brutalnie
rządzonym przez naturę.
Nagły
dzwonek telefonu sprowadził nas na ziemię. Obejrzałam się przez
ramię, a Ashton westchnął. Obrócił się i płynnie ześlizgnął
na podłogę. Telefon miał zakopany gdzieś wśród ubrań na łóżku,
ale długo nie zajęło mu odnalezienie go. Już chciałam wrócić
do oglądania spektaklu na niebie, kiedy kątem oka dostrzegłam
wygładzającą się twarz Irwina. Nieokreślona emocja zmyła z niej
pozostałości wcześniejszego zadowolenia i pozostawiła dziwnie
pustą. Piosenka brzmiąca na rock pochodzący z lat osiemdziesiątych
urwała się równie gwałtownie, jak zaczęła.
– Nie
odbierzesz? – Słowa wymsknęły się z moich ust, zanim zdążyłam
pomyśleć, że to nie moja sprawa.
– Nie –
odparł blondyn, delikatnie marszcząc brwi.
– Mną się
nie przejmuj – dodałam, naciągając rękawy na palce. Ashton
obdarzył mnie ulotnym spojrzeniem. – Mogę...
– To mój
ojciec – uciął. – Nie mam ochoty z nim rozmawiać.
Kiwnęłam
lekko głową, wyczuwając nagłą ciężkość atmosfery. Po
odrzuceniu telefonu na bok, chłopak bez słowa podszedł do okna i
po sekundzie przekładał już nogi na zewnętrzną stronę parapetu.
Znów usiedliśmy w ciszy, ale tym razem nie sprzyjała ona
spokojnemu zachwycaniu się krajobrazem. Nie było śladu po luźnej
pozie Irwina; teraz siedział on wyprostowany, z napięciem w
ramionach i obcością w oczach. Mimowolnie przebiegłam w głowie po
wszystkich informacjach na temat rodziców Ashtona, które świat
dotąd przede mną odsłonił. Nie pomogło ani trochę, wciąż
czułam, że powinnam coś zrobić – coś poza wyłamywaniem
palców i powolnym oddychaniem.
– Ja nie
rozmawiałam z ojcem, odkąd cudem podrzucił mnie na pociąg przed
obozem – rzuciłam w przestrzeń, a gdy odpowiedział mi jedynie
szum drzew, kontynuowałam w dramatycznej próbie zalepienia balonu,
który pojawił się gdzieś nad nami, oblewając nas gorącą
niezręcznością: – Pewnie nie ma czasu, żeby zadzwonić, a ja
przestałam się narzucać jakieś sześć lat temu.
Ashton
zbadał spojrzeniem moją twarz, podczas gdy ja w myślach biczowałam
się gałązkami wierzby.
–
Próbujesz mi powiedzieć, że powinienem się cieszyć z tego
telefonu? – W jego głosie nie było pretensji, ale mimo wszystko
przygryzłam wargi.
– Nie –
odparłam. – Może? To... – Naprawdę szukałam wytłumaczenia
własnych słów, ale myśli uciekały mi, gdy tylko po nie sięgałam.
Co chciałam powiedzieć? – To chyba miłe, jeśli ktoś się
stara. – Zdecydowałam się w końcu.
Chłopak nie
zaprzeczył moim słowom, a jedynie znów spojrzał przed siebie.
Cienie kładły się na jego profilu, wypełniały załamania powieki
i przerwę między wargami, które zadrżały na sekundę przed
otworzeniem się.
– Myślę,
że niektóre wydarzenia zmieniają wszystko na zawsze.
Było to
ogólne stwierdzenie, ogólne i trochę oczywiste, ale biorąc pod
uwagę początek tej rozmowy, okazało się ciężko znaleźć jego
właściwy wydźwięk.
– Nawet
jeśli rzeczy wrócą do normalności, to już nie będzie tamta
normalność – ciągnął twardym głosem, jednocześnie
chwytając moją rękę i powstrzymując mnie tym samym przed
wykręcaniem palców. – Wiesz, o czym mówię?
– Nie do
końca – powiedziałam zadziwiająco miękko. – Ale chyba
rozumiem.
Na ustach
Irwina zagościł grymas podobny do uśmiechu.
– Chodzi
mi o to, że życie czasami obrzuca nas takim kawałkiem gówna, że
nawet gdy się z niego otrząśniemy, nie możemy już patrzeć na
rzeczy tak samo. Życie nie jest takie samo, poglądy nie są i my
też się zmieniamy. I jest ciężej o tę zmianę, choć powinno być
lżej, bo przecież to krok do przodu. Krok dalej od dziecięcej
głupoty, naprzeciw dorosłości, tak? A jeśli nie możemy być
szczęśliwymi dorosłymi, to jak w ogóle funkcjonuje to
społeczeństwo?
Poczułam,
jakby krew w moich żyłach zatrzymała się i zmieniła kierunek
przepływu, bo siedzący obok mnie chłopak w koronie ze złotych
loków i ze stanowczością w oczach autentycznie o to pytał. Pytał
o te ważne rzeczy i trzymał mnie za rękę, a ja nie wiedziałam,
kiedy to wszystko stało się tak naturalne i nie wiedziałam, jak
przekonać go, że życie mogło być szczęśliwe; że on mógł
taki być.
– Życie
bywa okropne, ale to mija. Ludzie dają sobie radę – odparłam
powoli.
– Co jeśli
ja nie dam? – Teraz na jego twarzy definitywnie zagościł krzywy
uśmiech. Żartował, ale jednocześnie był poważny.
Westchnęłam,
patrząc prosto w jego oczy. Odrobina rozbawienia właśnie z nich
uciekała. Niespiesznie puścił moją dłoń i wyciągnął z
kieszeni opakowanie fajek.
– Nie
myśl, że staram się być tym pokrzywdzonym – zastrzegł,
chwytając jednego papierosa pomiędzy zęby. Odpalił go, nim
zdążyłam się odezwać. Biały dym rozmył się w otaczającej nas
szarości. – Po prostu uważam, że świat jest popierdolony.
Wyciągnął
paczkę w moją stronę, a ja pokręciłam głową.
– Naprawdę
sądzę, że ostatecznie da się wyjść na prostą. Trzeba się
postarać i osoby wokół muszą się postarać, dlatego trzeba
spotkać odpowiednich ludzi – wyjaśniłam w końcu.
Przy Irwinie
wychodziłam na marnego filozofa. Nigdy nie byłam dobra w układaniu
słów; dlatego też uwielbiałam teatr, który wkładał mi w usta
zdania utkane z mądrości wieków, nadając im moc sprawczą, której
sama nie zdołałabym osiągnąć.
– Amelia
Hood idealistką, kto by się tego spodziewał – mruknął blondyn
z ironią.
Szturchnęłam
go łokciem.
– To nie
jest idealizm.
– W takim
razie masz szczęście.
– Może. A
może po prostu wytrwale go szukam.
Widziałam,
że Ashton nie poczuł się przekonany – jego poglądy snuły się
wokół niczym dym papierosowy, oplatając nasze ciała, zabierając
oddech i rozkładając wnętrzności kawałek po kawałku.
Burza w
oddali ucichła, ale jeszcze kilkadziesiąt minut siedziałam na
drewnianym parapecie z kostkami wplecionymi pomiędzy stopy Irwina.
~.♦.~.♦.~
Początkowo
byłam bardzo zadowolona z tego rozdziału, który w dodatku jest
troszkę ważniejszy od innych, ale przy sprawdzaniu miałam ochotę
się poćwiartować, how typical :))
Take Shelter
piszę już tak długi czas i doskonale zdaję sobie sprawę z tego,
że na jego przestrzeni mój styl zdecydowanie się zmienił. Taki
miał być tego cel – przećwiczyć siebie, znaleźć to, co
najbardziej mi odpowiada i wychodzi. Teraz byłabym wprost
gigantycznie wdzięczna, jeśli ktoś zaprezentowałby swoją
opinię co do tej sprawy – wolicie Take Shelter na początku,
gdzieś w środku, czy może ostatnio? Jak mówiłam chodzi głównie
o styl, bo na fabułę za wiele poradzić nie można XD
Ponad połowę
następnego rozdziału mam gotową, więc mooże nie będzie trzeba
czekać na aktualizację tak długo.
Miłej
reszty lata,
Dee
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Wyskrob te kilka słów, to dla mnie ogromna motywacja! ♥