wtorek, 12 września 2017

21. Sirens


Tear me down, tell me I don't need to fear
Tell me now, tell me somebody's near,
'cause sirens, sirens are all I hear


Wbrew oczekiwaniom, burza z zeszłego wieczoru postanowiła nas nie omijać i nad ranem wróciła ze zdwojoną siłą. Pioruny bijące w las tuż obok okazały się zdecydowanie bardziej nieprzyjazne niż te obserwowane z daleka. Błyski, które rozjaśniały pokój, co nuż wyrywały mnie z płytkiego snu. Dzięki temu jednak zwlokłam się z łóżka wystarczająco wcześnie, żeby wziąć długi, relaksujący prysznic. Wycierając włosy pachnące kwiatowym szamponem, uświadomiłam sobie, że moje myśli odleciały daleko – prosto do rodzinnego domu, w którym obecnie mama zapewne wstawała do pracy lub może nawet z niej wracała, a tata rozpoczynał codzienną barykadę w swoim biurze. W głębi wiedziałam, że przyczyną tego była wczorajsza rozmowa z Irwinem, której fragmenty wciąż kołatały mi się po głowie. Wypowiedziane i niewypowiedziane słowa rozpychały się w moim umyśle, aż w końcu popchnęły mnie do siedzenia na łóżku z telefonem stukającym o uda w ręku Nie umiałam racjonalnie uzasadnić własnych pobudek, ale czułam ochotę na to, by zatelefonować do domu i sprawdzić, czy odpowie mi coś poza urywanym sygnałem.
Walka z impulsami nie stanowiła mojej mocnej strony, dlatego też po kilku chwilach, wykonaniu codziennego makijażu i upewnieniu się, że wciąż zostało mi zdecydowanie dużo czasu, wybrałam odpowiedni numer w kontaktach. Sygnałom na linii towarzyszył regularny stukot deszczu o szybę – wielkie krople rozbijały się na szkle, spływały na dół i splatały ze sobą. Patrzyłam przez okno, przekonując się, że dzisiejszy dzień nie miał dla nas za grosz miłosierdzia – może całe życie go dla mnie nie miało, o czym zdawała się świadczyć cisza po drugiej stronie połączenia.
Niemal podskoczyłam w miejscu, gdy wprost do mojego ucha rozbrzmiał dobrze znany mi głos.
– Mellie? Coś się stało?
Ton ojca był służbowy, tak jakby nie zdążył przestawić się po wcześniejszej rozmowie z klientami, choć użył zdrobnienia, które tylko w jego ustach tolerowałam. Dzięki temu jednak łatwe stało się wyobrażenie go sobie siedzącego na wielkim, obrotowym krześle obitym czarną skórą przed prostym biurkiem. Mogłam założyć się, że na nosie miał okulary, przydługawe włosy założone zostały za ucho, a dłonie błądziły pośród wiecznie rosnącej sterty papierów. Gdy byłam mała, tkwiła we mnie irracjonalna obawa, że zwoje pergaminowych kartek zaleją cały gabinet, wykradną się przez szparę pod drzwiami i wpełzną po schodach prosto do mojego pokoju. Nie rozumiałam, że niekończące się zlecenia oznaczały niekończący się zarobek. A może po prostu mnie to nie obchodziło. Liczyło się tylko to, by przestały nawiedzać mnie w koszmarach.
– Halo? Jesteś tam? Amy?
– Tak, tak. – Ocknęłam się i przeciągnęłam dłonią po twarzy. – Jestem, tato.
– W porządku. Słucham cię – mruknął i prawie mogłam usłyszeć szelest przewracanych przy tym papierów.
Wzięłam głęboki oddech, uświadamiając sobie, że nie zadzwoniłam w żadnym konkretnym celu – czyli nie miałam nic, co mogłoby zainteresować ojca.
– Właściwie to znalazłam wolną chwilę i pomyślałam, że zapytam, co u was – powiedziałam, przybierając lekki ton.
– Hmm. – Więcej szeleszczących kartek i kilka sekund ciszy. – U nas żadnych zmian. Przygotowuję właśnie nowy projekt na duży przetarg. Rozchodzi się o Nowy Jork, rozumiesz. Kupa roboty, a terminy krótkie, jak zawsze u tych wielkomiejskich bogaczy. Urwanie głowy, Amy, istny armagedon.
Uśmiechnęłam się na tę oczywistą aluzję.
– Och, jasne. Skoro masz dużo pracy, to lepiej nie będę przeszkadzać.
– Tak – przytaknął machinalnie. – Porozmawiamy, jak już skończę z tym przetargiem. Zadzwonię do ciebie.
Ledwo powstrzymałam śmiech, bo gdy tata w końcu się z tym upora, ja prawdopodobnie będę już grzać tyłek piętro nad nim, a nawet jeśli nie – do tego czasu znajdzie się kolejny niesamowicie ważny projekt.
– Jasne. Do zobaczenia. – Starałam się pozbyć cierpkiego posmaku z mojego głosu i języka, a rezultaty oceniłam na dość satysfakcjonujące. Ojciec i tak trwał już zapewne wśród ścian, które budował własnym umysłem.
Byłam blisko odłożenia telefonu, który nagle wypluł z siebie jeszcze kilka słów.
– Ale u ciebie wszystko dobrze, tak? Dobrze się bawisz?
– Oczywiście. Jest idealnie. – Na moje usta wypłynął uśmiech.
– To świetnie. Tak. Do zobaczenia.
Połączenie urwało się, a ja rzuciłam telefon na łóżko i opadłam zaraz za nim. Idealnie nie było, ale nie było też tak źle, jak przewidywałam, prawda? Uznałam to za duży powód do radości.
Pozytywny nastrój psuła nieustająca ulewa. Nie miałam ze sobą parasola – kto nosiłby takie kłopotliwe rzeczy? – więc jedynie wyjęłam z szafy kurtkę, która powinna wystarczyć na drogę do stołówki. Czekałam, aż deszcz trochę osłabnie, jednak on jedynie przybierał na sile, więc z westchnięciem wyszłam do przedpokoju. Drzwi do Irwina były zamknięte, ale wydawało mi się, że przed sekundą usłyszałam ich trzask. Nie zwlekając, chwyciłam klucz i zrobiłam odważny krok na zewnątrz. Chłodne powietrze wdarło się pod moją koszulkę – kurtka nadal zwisała mi z rąk. Pośród zasłony deszczu, na ostatnim stopniu, stał blondyn. Był odwrócony do mnie plecami, dłonie włożył do kieszeni i nic nie robił sobie z zacinających na niego kropel. Co najlepsze, też miał na sobie tylko podkoszulek.
– Irwin, idioto, nie widzisz, że pada?
Przekręciłam klucz w zamku. Rozbrzmiał charakterystyczny klik, więc odwróciłam się w stronę schodzącego właśnie na ziemię Ashtona.
– Jakoś nie bardzo mi to przeszkadza – oznajmił, błyskając zębami i rozkładając ręce.
– Czemu by miało – mruknęłam, jednak w myślach stwierdziłam, że w tym tempie chłopak będzie przemoczony jeszcze przed minięciem naszych sąsiadów.
Zbiegłam po podeście i praktycznie wpadłam na Irwina. Po wyciągnięciu ramion w górę moja kurtka utworzyła prowizoryczną parasolkę. Ledwo sięgałam powyżej czupryny Ashtona, jednak on, widząc moje próby, wślizgnął się pod spód z uniesionymi brwiami. W odpowiedzi na to, obróciłam twarz w jego stronę i wyszczerzyłam się z zadowoleniem. Odpowiedział mi śmiechem, po czym jedną ręką chwycił róg materiału od swojej strony, a drugą splótł z moją własną.
Biegnięcie w taki sposób do stołówki nie okazało się tak niewygodne, jak można było założyć.

~.♦ .~.♦ .~

Nieduża grupka ludzi zgromadziła się w domku Andrewa. To, że byłam tam ja, nie zdziwiłoby nikogo, ale sama nie wiedziałam, jak przy moim boku znalazł się Irwin. Siedzieliśmy we dwoje na podłodze, opierając plecy o bok kanapy, z wyciągniętymi nogami i z opartymi o kaloryfer stopami w skarpetkach. Chłopcom jakimś cudem udało się go włączyć, więc teraz zasłany był suszącymi się ubraniami. Reszta ludzi rozsiadła się wokoło; niektórzy zajęli równie ekskluzywne miejsca co my, ale w którymś z pokoi. Mignął mi gdzieś Jack z Annabeth; szybko zniknęli – możliwe, że za zamkniętymi drzwiami do sypialni Johna, współlokatora Andy'ego – jednak mój umysł wyparł przejmowanie się nimi na krańce świadomości. Pochłonęła mnie rozmowa o starych kreskówkach i, jak się okazuje, ulubioną animacją Irwina z dzieciństwa był „Clifford”, przez co musiałam teraz wysłuchiwać opowieści o jego nigdy niezrealizowanej potrzebie posiadania gigantycznego psa.
– W gruncie rzeczy zadowoliłbym się nawet jakimś labradorem, ale w domu mogę liczyć co najwyżej na rybki w akwarium.
– U mnie rodzice też nigdy nie zgadzali się na zwierzęta. – Wzruszyłam ramionami. – Ale babcia ma psa.
– Bardziej chodzi o alergię mamy – wyjaśnił, próbując wybijać jakiś rytm palcami u stóp. Spojrzał na mnie z błyskiem w oku. – Rozpoznajesz piosenkę?
Już wydobywałam z głębi mojej duszy najbardziej zdumiony wzrok, na jaki było mnie stać – bo nie, stopy u palców zdecydowanie nie były najbardziej muzykalną częścią ciała człowieka – kiedy w całym pomieszczeniu rozbrzmiało moje imię. Podniosłam głowę w górę, wykręcając szyję, by dostrzec cokolwiek zza ramienia Irwina.
– Ktoś do ciebie. – Głos Andrewa został obdarowany intrygującymi nutkami, co zainteresowało mnie niemal tak samo, jak szukająca mnie osoba.
Kilku ludzi przesunęło się na bok, a zza ich ciał wyłoniła się sylwetka Jerome'a. Stał w drzwiach. Jego przydługawa grzywka odrobinę opadła pod wpływem milionów niewidocznych kropel, które na niej osiadły. Miał na sobie czarną kurtkę, w której wyglądał wyjątkowo... inaczej oraz szeroki uśmiech, element tak stały, że gdy tylko go widziałam, moje usta nauczyły się odpowiadać tym samym.
Przygryzłam wargę i spojrzałam na Ashtona, a następnie złożyłam ciało do klęczek i wstałam. Kiedy przekładałam stopy przez rozłożone nogi Irwina, poczułam ucisk na kostce.
– Wiesz, że zostawiasz mnie wśród ludzi, którzy z pewnością nie zrozumieją pełni tragizmu ukrytego w wydarzeniach z mojego dzieciństwa?
Patrzył na mnie z dołu; jego usta były uchylone, a oczy błyszczały. Nie wiadomo dlaczego na myśl przyszło mi, że wygląda jak młody Hamlet, wypełniony usilnie utrzymywaną brawurą i obrysowany mieniącym się rozdarciem.
– Tego tragizmu nie zrozumie nikt – odparłam. – Ale postaraj się być dzielnym chłopcem.
Ruszyłam nogą, a Irwin puścił ją z krzywym uśmiechem. Chęć pozostania na ciepłym miejscu obok niego wypuściłam z siebie wraz z oddechem, po czym odwróciłam się i ruszyłam do Jerome'a. Wciąż czekał w drzwiach, a kiedy się zbliżyłam, przyciągnął mnie do krótkiego uścisku. Pachniał świeżym proszkiem do prania oraz środkami dezynfekującymi.
– Przejdziemy się? – zaproponował.
– Nie pada? – Zerknęłam przez jego ramię, ale niewiele zobaczyłam.
– Przestało jakiś czas temu. Nawet widać gwiazdy, a ja znam dwie konstelacje, które z dumą ci pokażę.
– Wow, to brzmi niemal, jakbyś starał się być romantyczny – zaśmiałam się, narzucając na ramiona kurtkę.
Szatyn odpowiedział mi jedynie uśmiechem, a następnie kiwnięciem głową pożegnał się z Andrewem. Wyszliśmy poza obręb domku i mogłam skupić się na ścieżce światła złożonej z latarni, których blask dodatkowo odbijał się w jeziorze. Musiało być późno, bo niebo nad nami było ciemnogranatowe, a spomiędzy pasm chmur faktycznie wynurzał się blask kilku gwiazd. Wokół panowała cisza i nie widać było nikogo, kto postanowiłby zaufać poprawie pogody i wyjść z ciepłych czterech ścian. Zaplotłam ręce na piersi, zrównując krok z chłopakiem obok.
– Nie widzieliśmy się od imprezy.
Przytaknęłam.
– Była tylko dwa dni temu – zauważyłam.
– Dłużył mi się ten czas. – Aksamitny głos Jerome'a oplótł mnie razem z jego szczerym spojrzeniem.
– Mało interesujących pacjentów? – spytałam zaczepnie, obracając się w jego stronę oraz odchodząc kilka kroków w bok.
– Brakowało mi jednego, na którego liczyłem.
Pokręciłam głową na aluzje chłopaka, pozwoliwszy wiatru zamieść mi włosy na twarz, i oddałam jego uśmiech. Po chwili znaleźliśmy się obok mostku w okolicy mojego domku, na którym już kiedyś się spotkaliśmy i mimo początkowych oporów, dałam się namówić studentowi na przysiądnięcie tam. Wszystko było okupowane przez cień, który stapiał mokre drewno z wodą w jedną, niebezpieczną masę i naprawdę zwątpiłam w rozsądek któregokolwiek z nas, kiedy opadaliśmy na rozłożoną przy końcu pomostu kurtkę Jerome'a.
Nasze głosy wymieszane ze śmiechem zderzyły się z falującą taflą jeziora, a echo rozniosło dźwięki po całej jego powierzchni, poprzeplatało je z cykaniem świerszczy i szumem wysokiej trawy na drugim brzegu. Był to jeden z tych wakacyjnych dni, które zapadają nam w pamięć nie za sprawą wspomnień, ale klimatu, który rozsiewał się wokół. Gwieździsta noc, lekki wiatr oraz ciepło drugiej osoby stanowiły zestaw pozwalający przeżyć niesamowite lato.
– Cieszę się, że tu przyjechałem – odparł Jerome po kilku minutach spędzonych w ciszy.
Siedziałam ze skronią opartą o jego ramię i przyglądałam się światłu kołysanemu na wodzie. Obóz był niemalże moim marzeniem; po przyjeździe obawiałam się, że zamieni się w koszmar. Teraz, na zawieszonym w rzeczywistości mostku, każda przeżyta tu chwila rozkwitła emocjami gdzieś w głębi mnie i nagle mogłam stwierdzić, że całkowicie podzielam zdanie studenta.
Uniosłam głowę, żeby mu o tym powiedzieć, ale zanim z moich ust uleciał jakikolwiek dźwięk, zostały one pochwycone przez wargi szatyna. Zarejestrowałam wzrokiem wyrazisty kontur jego brwi oraz cienie rzucane przez rzęsy, po czym odruchowo zamknęłam oczy. Byłam zszokowana, zaskoczenie zatrzymało przepływ impulsów w moich nerwach, zamroziło myśli – nie czułam i nie myślałam, nie byłam Amelią Hood siedzącą na małym moście nad jeziorem razem z całującym ją Jeromem Morrisonem, bo ona zdecydowanie nie została przygotowana na taką chwilę. A potem w jednej sekundzie wszystko wróciło i potrafiłam wyłowić wrażenia ciepła i mokrych ust na moich własnych; ciepłej ręki na policzku i mokrych ust na moich własnych. Zacisnęłam palce w dłoni – a może zrobiłam to na przedramieniu szatyna, którego włosy łaskotały mnie w powieki – nie wiedziałam, składałam się tylko z przytłumionych odczuć i emocji. Oddałam pocałunek, bo myślenie nie było odpowiednie w takim momencie; nic innego nie wydawało się odpowiednie, a skóra Jerome'a obok mojej była przyjemna, ciepła i szorstka.
Ktoś zagwizdał, a choć dźwięk rozproszył się wśród szumu jeziora i szumu w mojej głowie, dotarł także do nas. Kilka centymetrów powietrza rozdzieliło mnie od chłopaka, który jednak nie zabrał dłoni z mojej twarzy, tylko patrzył i uśmiechał się. Jego uśmiech był jak jesienne słońce – nie rozpalające kości do białości, ale rozgrzewające je delikatnym żarem. Wzięłam oddech, a Jerome odsunął się odrobinę. Czułam się dość swobodnie jak na moment tuż po niespodziewanym pocałunku, wyparłszy mętlik z głowy gdzieś do zapomnianej szafy w moim umyśle.
Gwizd rozległ się znowu, więc równocześnie odwróciliśmy głowy, by poszukać jego źródła. Na drugim brzegu jeziora stała męska postać, a mrok osnuwał ją z każdej strony i nie można było stwierdzić, kto to dokładnie. Dzięki temu istniała szansa, że my sami byliśmy tylko grą cieni, wyraźną na tyle, by zorientować się, co się dzieje, ale odległą tak, by nas nie rozpoznać.
– Chyba wystarczy mu przedstawienia – stwierdził student.
– Popieram.
Jerome rzucił mi jeszcze jedno przewlekłe spojrzenie, po czym wstał i wyciągnął do mnie rękę. Podniósłszy się na nogi, otrzepałam tyłek i ruszyłam na stały grunt. Ziemia była mokra po wcześniejszej ulewie, spod rozrzedzonej trawy wyłaniało się śliskie błoto. Nie zwlekając, szybko podbiegłam na chodnik. Ręce zaplotłam na piersi, a podeszwy moich butów wydawały z siebie ciche plasknięcia, kiedy przestępowałam z nogi na nogę. Nie wiadomo kiedy zrobiło się naprawdę chłodno, więc zamarzyłam o ciepłej pościeli, ale nie miałam najbledszego pojęcia, jakie plany ma teraz Jerome i jak bardzo moje własne od nich zależą; poczułam, że może jednak pewna niezręczność wynikła z ostatniej sytuacji i cień niepokoju zdążył wywołać dreszcz na moich plecach.
Szatyn podszedł do mnie i w tej chwili rozdzwonił się jego telefon. Systemowy dźwięk rozdzierał powietrze wokół. Chłopak wyciągnął urządzenie z kieszeni, delikatnie zmarszczył brwi po spojrzeniu na wyświetlacz, a następnie uniósł wzrok na mnie. Była w nim przepraszająca nuta, którą przyjęłam z ulgą.
– Wybacz, muszę odebrać – oznajmił. – Ale nie będę cię zatrzymywać.
Kiwnęłam głową, oddając szybki uścisk Jerome'a. Potem student przyłożył komórkę do ucha, wymruczał przywitanie, jeszcze raz posłał mi uśmiech i rozeszliśmy się w swoje strony. Do domku miałam dosłownie kilkanaście metrów, a z powodu opadającej z nieba mżawki, która przylegała do materiału kurtki i moich włosów, sprawiając, że wszystko wydawało się ciężkie, pokonałam je szybkim marszem. Odliczywszy w myślach pięć schodków, znalazłam się na zadaszonej werandzie. W moje oczy rzuciły się ubłocone adidasy Ashtona, rzucone niedbale przed drzwiami. Myśląc o tym, kiedy chłopak wrócił do domu – nie mógł zostać u Andrewa zbyt długo po moim wyjściu, skoro już tu był – posłałam własne buty w ich ślady, oszczędzając nam tym samym mycie podłóg.
W środku panowała ciemność i duchota – powietrze wprost osiadało na moim ciele, ledwo tłoczyło się przez gardło i płuca, przygniatało swoją wagą. Potrzebowałam głębokiego oddechu, ale przed skierowaniem się do pokoju mój wzrok samorzutnie zlustrował przeciwległą ścianę. Zarówno zza drzwi do łazienki, jak i tych do pokoju Irwina nie dochodziło żadne światło. Chłopak musiał spać, a ja nie wiadomo dlaczego spędziłam jeszcze kilka chwil, stojąc w ponurym przedpokoju i zbierając słowa, których nie powinnam chcieć mu przekazać.


~.♦ .~.♦ .~


Troszkę mi z tym zeszło, ale chyba jest jeszcze przyzwoicie :) Teraz niestety zaczęłam klasę maturalną, więc czasu na pisanie będzie mniej, ale postaram się i tak w wolnych chwilach coś naskrobać.
Co sądzicie o rozdziale? Tak naprawdę naprawdę?
Buziaki,
Dee.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyskrob te kilka słów, to dla mnie ogromna motywacja! ♥