Shower your affection,
let it rain on me
Don't leave me on this
white cliff
Let it slide down to
the, slide down to the sea
Deszcz wolno opadał na
moje ramiona oraz głowę, a ja witałam go niemal z wdzięcznością.
Zaczęło się od delikatnej mżawki, która pokrywała ciało i
otoczenie maleńkimi drobinami; trochę zajmowało jej rozpłynięcie
się na ciepłej skórze, tymczasem na igłach sosen nie przestawała
tworzyć mieniących się odbitym światłem mozaik. Napełniła cały
świat blaskiem latarni, ale została spłukana przez większe
krople, które zaczęły spadać z czarnego nieboskłonu. Siedziałam
w połowie schodów prowadzących na taras przy głównym budynku i
mogłam wyjść do góry, pod zadaszenie, nie ruszyłam się jednak
ze stopnia. Było to wbrew pozorom dobre miejsce – okryte cieniem,
z gałęziami drzew klękającymi u stóp. Dzięki deszczowi miałam
natomiast wymówkę do czucia się tak mizernie, jak się czułam. I
nie, nie spędziłam niemal godziny ubolewając nad tym, co stało
się wcześniej. Zdążyłam przekuć rozżalenie i wstyd w gniew.
Mimo wszystko… nie dało się ukryć, że siedziałam sama w środku
nocy, nie dopuszczając do siebie choćby możliwości powrotu do
łóżka. Byłam odrobinę zmarznięta, przemoczona i w dodatku
głodna. Przede wszystkim jednak zmęczona. Kłótnia z Irwinem, o
ile można to tak nazwać, zostawiła mnie wyczerpaną, rozpaczliwie
próbującą wyprzeć niechciane emocje oraz płynące za nimi
wnioski z głowy. Wiedziałam, że to całe absurdalne zachowanie
chłopaka wcale nie było adekwatne do sytuacji, a moja wina znacznie
mniejsza, niż pozwoliłam sobie wmówić. Byłam wściekła na samą
siebie, że nie zareagowałam, nie odparłam ataku, właściwie tylko
dałam się poniżyć na oczach Caroline. Ale jednocześnie
nieakceptowane zranienie nieustannie pulsowało gdzieś obok serca.
Na większość z tych
spraw nie mogłam nic poradzić, ale uporanie się z burczącym
brzuchem znajdywało się w obrębie moich możliwości. Potarłam
dłońmi o kolana i wstałam, po czym nie zwlekając, z nową
motywacją, udałam się do wnętrza budynku. Na lewo od pustej
recepcji stał automat. Niebieskawe światło, tak inne od
przygaszonej żółci lamp nad głowami, oświetlało rzędy batonów
i butelki z piciem. Z mokrej kieszeni spodenek wydobyłam drobne,
które z czystego lenistwa zawsze tam wrzucałam. Monet nie było
dużo, ale akurat tyle, by wystarczyło na drobną przekąskę, więc
wrzuciłam wszystko do środka maszyny, wcisnęłam odpowiedni numer
i, zaplótłszy ręce na brzuchu, czekałam. Szelest poruszanego
opakowania rozchodził się wokół jako jedyny dźwięk, nie licząc
jednostajnego szumu jarzeniówek. Odgłos szybko zamarł, a ja z
niedowierzaniem patrzyłam, jak mój baton wciąż stoi na krawędzi
swojej półki.
– Nie do wiary –
stęknęłam, rozplatając dłonie, by uderzyć nimi płasko o szybę.
Jedzenie ani drgnęło,
więc tym razem zwinęłam palce w pięść. Znalazłam w sobie na
tyle silnej woli, by zatrzymać przedramię i ograniczyć się do
kolejnego parsknięcia, czegoś pomiędzy jękiem a śmiechem. Bo,
naprawdę, nie mogło być gorzej?
Zanim zaczęłam wyklinać
maszynę w głos, dobiegło do mnie echo kroków, początkowo
miarowych, a potem nagle urwanych.
– Amy?
Przełknęłam ślinę i
powoli spojrzałam przez ramię.
– Jer.
Jerome Morison stał przy
progu, w miejscu wciąż opanowanym przez cienie. Był sylwetką
pozbawioną detali, z ledwie wyodrębnionymi przez załamania światła
kośćmi policzkowymi lewej strony twarzy oraz małą podręczną
torbą zwisającą z ręki. Rozpoznałam go raczej po głosie i
posturze, jemu natomiast oświetlenie nie przeszkadzało w
przyglądaniu mi się, co przez długą chwilę robił. Spostrzeżenia
zapewne miał trafne, gdyż lekko niespokojnym głosem zapytał:
– Wszystko w porządku?
– Postawił torbę na ziemi i już szedł w moją stroną.
Zmarszczyłam brwi. Temu
pytaniu nie było sensu zaprzeczać, ale nie musiałam nawet
dochodzić do takiego wniosku, bo wcześniej zmęczenie wyciągnęło
ze mnie proste odpowiedzi, prostą prawdę.
– Nie. Ten automat
pożarł moje ostatnie drobniaki i odmawia wykonania swojej części
umowy.
– Och, to wszystko w
pełni tłumaczy. – Jerome stanął za moim ramieniem i przejechał
po mnie wzrokiem ze znaczącym uniesieniem brwi.
Było ciepło w jego
uśmiechu, a ja, mimo próby, nie zdołałam tego odwzajemnić.
Miałam tylko nadzieję, że odrobinę sztuczny grymas, który
przywołałam na twarz, zmienił moją prezencję na choć minimalnie
korzystniejszą. Nie mogąc się powstrzymać, odgarnęłam też
mokre włosy za ucho, ale, nie oszukujmy się, wciąż wyglądałam
jak katastrofa.
– Zobaczmy –
wymamrotał chłopak, skupiając wzrok na automacie.
Jeden celny cios później
batonik wyleciał do pojemnika. Jerome sięgnął po niego, a
następnie wręczył mi go w dłonie.
– Dzięki, magiku –
mruknęłam.
Chłopak wyglądał,
jakby chciał jeszcze o coś zapytać, ale tylko wziął głęboki
wdech. Kiwnął głową w kierunku recepcji, podczas gdy ja obracałam
batonika pomiędzy palcami.
– Muszę się
zameldować. Ponownie.
Podszedł do wysepki i
uderzył palcem w stojący na ladzie dzwoneczek. Przenikliwy dźwięk
przeszył przestrzeń, najwidoczniej zakradając się korytarzykiem z
tyłu do dalszych pomieszczeń. Po chwili wyszedł stamtąd
mężczyzna, z wymuszoną uprzejmością wypełniającą pierwsze
zmarszczki na twarzy. Widziałam go wcześniej w przelocie kilka razy
i on też zdawał się nas kojarzyć – Jeromowi oszczędził
zbędnych tłumaczeń, a na mnie badawczo zerkał, jakby
zaniepokojony, czy nie powinien zakwestionować mojej obecności tu,
o tej porze. W milczeniu podał Morisonowi potrzebne rzeczy, lecz nie
opuścił stanowiska przy ladzie.
Jerome zakręcił
kluczykiem na kciuku i odwrócił się do mnie.
– Chodź, odprowadzę
cię do domku.
Mając na uwadze
podejrzliwość recepcjonisty, nie zaprotestowałam. Zgodnie ruszyłam
w stronę wyjścia. Jerome chwycił torbę, a ja pchnęłam ramieniem
szklane drzwi. Rzuciliśmy „dobranoc”, będąc już na świeżym
powietrzu. Niebo rozpościerało się nad nami ciemne, zachmurzone,
ale spokojne. Z ulgą przyjęłam fakt, że przestało padać. Mimo
iż wiedziałam, że w końcu musi do tego dojść, nie zamierzałam
jeszcze wracać do siebie, do Irwina. Choć odwlekanie nic nie mogło
dać, póki co czułam się lepiej, kiedy nie musiałam mierzyć się
z wszystkim już teraz.
Z drugiej strony, obok
mnie maszerowała inna kwestia do rozwiązania. Oczekiwałam powrotu
Jerome’a, a jednocześnie na jego widok jakieś zaskoczenie i
nerwowość załopotały mi pomiędzy żebrami. W końcu zniknął
nagle na kilka dni, podczas których powinniśmy byli wyklarować
naszą sytuację, oczyścić ją z niedomówień słowami lub
gestami, zbudować coś mniej mglistego, wokół czego umiałabym się
poruszać.
„Jedna sprawa na raz”
– westchnęłam w myślach i zaplotłam ręce na piersi.
– Nie wracam na razie
do domku – oznajmiłam.
Chłopak zwolnił,
spojrzał na mnie z ukosa, a potem się zatrzymał. Przystanęłam
przy nim.
– Co się stało? –
Pytanie było delikatne, ostrożne, ale też nieugięte.
Przebiegłam w głowie po
formujących się tam zdaniach, które powstawały oraz rozsypywały
się w rytmie uderzeń mojej podrygującej stopy. Dlaczego właściwie
nie chciałam wracać?
– Nie mam ochoty
słuchać, jak Irwin pieprzy się z Caroline. Głównie.
Jerome uniósł brwi.
– W porządku, to
zrozumiałe – potwierdził. – Ale co, planujesz teraz wykąpać
się w jeziorze, żeby jeszcze bardziej zmoknąć i mieć
zagwarantowane zapalenie płuc?
– Raczej nie. Chyba
zwyczajnie usiądę. Zjem batona. – Pomachałam wciąż nieotwartą
przekąską. – Posłucham świerszczy.
Szatyn westchnął, jakby
pogodził się z moją beznadziejną argumentacją i odpuścił.
Uniósł głowę w górę, ale nad nami nie było gwiazd, tylko
chmury, które najwidoczniej przelały się w jego myśli.
– Może po prostu
pójdziesz do mnie. Weźmiesz ciepły prysznic. – Wolno przedstawił
swoją propozycję. Zdjął wzrok z nieboskłonu, by z
niezobowiązaniem położyć go na mnie. – Równie dobrze możesz
też zostać na noc. Mam spory apartament tylko dla siebie, więc nie
byłoby z tym problemu.
Zacisnęłam wargi –
zdecydowanie zły nawyk, któremu ostatnio za często ulegałam –
myśląc nad ofertą Jerome’a. Nie dało się ukryć, że była
kusząca – ciepłe miejsce przy osobie, z którą czułam się
dobrze, kontra samotność wśród chłodnej nocy lub wrócenie do
własnego pokoju, gdzie powietrze wibrujące od niepożądanych ludzi
za ścianą z pewnością wygryzie wszelkie moje opanowanie. Może i
moja relacja z Jeromem nie znajdowała się teraz na szczycie listy
tych najprostszych i najjaśniejszych, ale…
– Brzmi dobrze –
stwierdziłam, w końcu znajdując szczery uśmiech.
Chłopak odpowiedział
tym samym i wyciągnął rękę w stronę prawego brzegu jeziora.
Ruszyliśmy dalej chodnikiem. Morrison tłumaczył mi, że dostał
klucze do wcześniej zajmowanego lokum, które to znajdowało się na
drugim końcu ośrodka, w prostym, dwupiętrowym budynku, a nie w
domku, tak jak wcześniej myślałam. Ja natomiast w końcu
rozerwałam opakowanie batona i rozkoszowałam się czystą słodyczą
na języku. Woda ciągnęła się przy nas, cicho szumiąc.
– Należą ci się
przeprosiny – zagaił Jerome po krótkiej chwili milczenia. –
Nie chciałem znikać bez słowa, ale sytuacja wyskoczyła tak nagle.
Myślałem, żeby zadzwonić, tylko że nigdy nie wymieniliśmy się
telefonami, a proszenie doktora Henka o pośrednictwo… bo tylko
jego numer stąd mam… byłoby trochę niezręczne.
Obróciłam twarz w
stronę chłopaka. Zdążyłam zapomnieć, jaki jest wysoki –
przerastał mnie o ponad głowę, Irwina zapewne o pół. Aby
spojrzeć mu w oczy, musiałam zadrzeć podbródek, zwłaszcza że
szedł tylko kilkanaście centymetrów obok.
– Nie szkodzi. Choć,
wiesz, przez moment zastanawiałam się, czy w ogóle wrócisz.
– Jasne, że wróciłem.
– Roześmiał się i objął mnie ramieniem. – W końcu mówiłem
ci, że to ważny staż – wyszeptał konspiracyjnie.
Na skórze w reakcji na
ciepło chłopaka pojawiła mi się gęsia skórka, niewątpliwy
znak, że gorący prysznic przyda się jak najszybciej.
– Ale przyznaję, na
powrót zeszło mi dłużej, niż zakładałem. Dobrze, że chociaż
od razu na ciebie wpadłem, o naszych zwyczajnych, niezwykłych
porach.
Tym razem przyciągnął
mnie bliżej siebie, a ja pozwoliłam sobie utonąć w cieple i
komforcie. Poczułam się bezpieczniej, jakby ramię wokół mojego
ramienia oraz tors pod moją skronią mógł zatrzymać wszystkie
drżenia myśli i niepewności oddechu. Nie martwiłam się już, czy
jest to przyjacielski gest, czy oznaka czegoś więcej, cieszyłam
się tylko łatwością zrobienia wdechu, a potem wypuszczenia
powietrza z płuc; spokojem w głowie, delikatnymi muśnięciami
pozytywnych odczuć.
W końcu dotarliśmy do
prostej bryły przypominającej tę z recepcją. Jerome otworzył
przede mną drzwi. Przemierzyliśmy pusty korytarz z zieloną
wykładziną na podłodze, a potem chłopak wyciągnął z kieszeni
szortów klucz, przekręcił go i wpuścił mnie do ciemnego
pomieszczenia. Po kliknięciu włącznika światła z cieni
wyodrębniła się sofa, fotel oraz telewizor przed nimi. W rogu stał
nawet regał wypełniony książkami. Oprócz dwóch woluminów
leżących na niedużym stoliku i podkoszulka przewieszonego przez
oparcie kanapy pomieszczenie wyglądało na nietknięte przez
lokatora. Jerome z uwagą rozejrzał się wokół, pewnie
sprawdzając, czy stan aktualny zgadza się z tym, w jakim zostawił
pomieszczenie. Nie podzielił się wnioskami, ale minął mnie i
skierował się do otwartych drzwi naprzeciwko. Gdy po przekroczeniu
progu zaświecił kolejną lampę, zobaczyłam, jak rzuca
przyniesioną torbę na łóżko. Przez chwilę jeszcze zostałam w
miejscu, odnotowując szczegóły takie jak oliwkowe obicia mebli czy
tytuły widniejące na okładkach wyciągniętych książek, a potem,
zanim zdążyłam zbliżyć się do futryny i wychwycić wzrokiem
większą część sypialni, Jer znalazł się z powrotem w
saloniku, zasłaniając sobą prześwit z widokiem. Wyciągnął do
mnie rękę, a ja odruchowo złapałam to, co z niej wypuścił –
ręcznik i jasną koszulkę.
– Świeżo wyprane –
oznajmił.
– Pobyt w domu ma swoje
zalety, co? – mruknęłam, czując unoszący się od materiałów
zapach proszku do prania.
Jer błysnął uśmiechem.
– Łazienka jest tam. –
Wskazał na drzwi po prawej stronie. – Mokre ciuchy możesz
rozwiesić na kaloryferze, bo w taką pogodę wystawianie ich na
balkon pewnie minęłoby się z celem.
Pokiwałam głową.
Jerome nie miał już widocznie nic więcej do powiedzenia, bo po
przesłaniu mi kolejnego uśmiechu obrócił się, by z westchnięciem
opaść na kanapę. Nie zwlekając, poszłam do wskazanego
pomieszczenia. Nie przedłużałam prysznicu, choć przyjemnie było
czuć gorącą wodą uderzającą o skórę – jej ciepło zdawało
się przenikać do samych mięśni, rozgrzewać też od środka.
Podkoszulek, który założyłam, sięgał mi prawie do kolan; nadruk
na nim przywołał wspomnienie porannego spotkania nad jeziorem z
Morrisonem, które w moim odczuciu miało miejsce wieki temu,
tymczasem w rzeczywistości minęły góra dwa tygodnie.
Przeczesawszy mokre włosy palcami, odeszłam od lustra. Gdy wróciłam
do salonu, zamiast ostrego światła powitała mnie subtelna poświata
lampki stojącej z dalszej strony kanapy. Nie docierała do kątów
pomieszczenia, a koncentrowała się na meblu oraz siedzącym na nim
chłopaku. Jerome znów był grą cieni i świateł, które skradały
się od jego twarzy przez kark i ramię aż po palce rozłożone na
otwartej książce.
– Nie jesteś jeszcze
zbyt zmęczony na czytanie? – zapytałam, dosiadając się. Mnie
samej sen zaczynał wyśpiewywać słodką pieśń rozluźnienia.
– Prawdopodobnie tak,
skoro odkąd wyszłaś, tkwię wciąż w tym samym akapicie –
przyznał, mrużąc oczy i odwracając je od tomu na kolanach. –
Prysznic wezmę rano, więc jeśli chcesz, możemy już iść do
łóżek. To znaczy, ja mogę zostać na kanapie, ale łóżko
definitywnie jest twoje.
Przebiegłam wzrokiem po
sofie, której niewielką przestrzeń zajmowaliśmy niemal
całkowicie. Jerome co prawda półleżał, ze zgiętym kolanem i
plecami opartymi o róg, ale mebel i tak wydawał się mały, zbyt
mały na jego prawie dwa metry wzrostu, dlatego sam pomysł tego, że
mógłby tu spać, od początku brzmiał absurdalnie. Łóżko z
drugiej strony wyglądało na wystarczająco duże, by pomieścić
nawet trzy osoby.
– Nie, nie musisz tu
zostawać – oznajmiłam więc, marszcząc nos.
Jer uniósł wargi,
mamrocząc, że to świetnie. Zamknął książkę i wyciągnął
się, żeby odłożyć ją na stolik za moimi plecami, a przy okazji
znalazł się tuż obok mnie. W przytłumionym świetle mignęła mi
jego twarz, a sekundę później mogłam ją poczuć przy swojej –
jego nos otarł się o mój, kiedy schylił się, żeby mnie
pocałować. Pocałunek był niespieszny; równie powoli pozwalałam
ciału rozpuścić się w uczuciu błogości, wypełnić nim sobie
żyły. Chłopak odsunął się i otworzyłam oczy naprzeciwko jego
uśmiechowi.
– Nie mogłem się
powstrzymać – wyszeptał swawolnie.
– Chyba aż tak nie
próbowałeś – wytknęłam, biorąc głębszy wdech.
– I nie żałuję.
Jego usta znów były na
moich. Zanim rozchyliłam wargi, w mojej głowie pojawiło się
pytanie, czy tego właśnie chcę, ale dałam mu zatonąć pod
napływającymi doznaniami. Ciało zresztą zareagowało już samo i
bez skrupułów oddawało przyjemności – dotyk za dotyk, porwany
oddech za ukrócone westchnienie. Chłopak odnalazł dłonią moją
dłoń, jego palce byłe ciepłe. Chciałam poczuć więcej tego
ciepła, tak jakby podrażnione zakończenia nerwowe chciały jedynie
płonąć, wszędzie, gdzie tylko mogły, więc spróbowałam
poprawić się na kanapie, a wtedy chłopak podniósł mnie lekko i
nagle siedziałam już na jego kolanach, ciepło było wszędzie,
przyjemne, kojące. Wolną rękę uniosłam do jego głowy, a wtedy
mignęło mi ujęcie innych palców w innych włosach, lecz jemu też
pozwoliłam szybko zniknąć, wypalić się poprzez gorące wargi
naciskające na moje, przesuwające się w dół, po szyi, ale zawsze
wracające.
Drgnęłam, gdy dłoń
Jerome wsunęła się pod moją – jego – koszulkę, przesunęła
po udzie, minęła linię majtek i zatrzymała się wyżej. Chłopak
leniwie badał opuszkami wypukłości moich żeber, a ja
podziękowałam sobie, że nie zrezygnowałam z założenia stanika.
Właśnie gdy o tym pomyślałam, poczułam, że Morrison nadał
swojej ręce określony kierunek – skradała się wzdłuż
materiału, ku jego zapięciu. I nagle wiedziałam, że dobrze było
dać pochłonąć się chwili, oddać umysł we władanie ciału, ale
doszliśmy do granicy tego, czego obecnie mogłam chcieć. Czego
obecnie chciałam. Na ostatnie sekundy pogłębiłam
pocałunek, wkładając w niego całą energię, ale potem
zdecydowanie się odsunęłam, a raczej oderwałam, bo wciąż
znajdowaliśmy się tak nieprawdopodobnie blisko.
– Myślę, że pora
skończyć.
Nasze oddechy ciężko
rozbrzmiewały wokół, drżąc w nagłym spokoju otoczenia. Jerome
pochylił się i przyłożył wargi do zagłębienia mojej szyi, ale
jego ręka się zatrzymała – nie było w tym geście niczego
nachalnego. Ostatni całus okazał się tak samo powolny jak
pierwszy.
– W porządku –
odparł, a jego głos miał w sobie oczywistą chrypkę.
Kiedy wyplątał dłoń
spod mojej koszulki, przekręciłam się w bok i opadłam na kanapę
tak, że teraz tylko moje nogi leżały na jego udach. Przejechał po
nich palcami, patrząc na mnie spod rzęs.
– Czy wciąż mam wstęp
do łóżka? – zapytał rozbrajająco.
– Jeśli będziesz
umiał trzymać ręce przy sobie. – Wzruszyłam ramionami, nie
mogąc powstrzymać rozszerzającego się uśmiechu.
– Zero dotykania do
jutra, przysięgam. – Uniósł ręce w parodii przysięgi, a potem
zmarszczył brwi. – Czekaj, jest już po północy? Cholera. To
jednak po prostu do rana. Albo do pobudki, może być?
Roześmiałam się i
szturchnęłam go stopą, a wtedy on uśmiechnął się tym
uśmiechem, który mówił mi, że świat nie jest taki straszny.
~.♦ .~.♦ .~
Jak tam Wasze życie? Ja już ogłaszam doszczętne zmęczenie studiowaniem.