Tear me down, tell me I
don't need to fear
Tell me now, tell me
somebody's near,
'cause sirens, sirens
are all I hear
Wbrew oczekiwaniom, burza
z zeszłego wieczoru postanowiła nas nie omijać i nad ranem wróciła
ze zdwojoną siłą. Pioruny bijące w las tuż obok okazały się
zdecydowanie bardziej nieprzyjazne niż te obserwowane z daleka.
Błyski, które rozjaśniały pokój, co nuż wyrywały mnie z
płytkiego snu. Dzięki temu jednak zwlokłam się z łóżka
wystarczająco wcześnie, żeby wziąć długi, relaksujący
prysznic. Wycierając włosy pachnące kwiatowym szamponem,
uświadomiłam sobie, że moje myśli odleciały daleko – prosto do
rodzinnego domu, w którym obecnie mama zapewne wstawała do pracy
lub może nawet z niej wracała, a tata rozpoczynał codzienną
barykadę w swoim biurze. W głębi wiedziałam, że przyczyną tego
była wczorajsza rozmowa z Irwinem, której fragmenty wciąż
kołatały mi się po głowie. Wypowiedziane i niewypowiedziane słowa
rozpychały się w moim umyśle, aż w końcu popchnęły mnie do
siedzenia na łóżku z telefonem stukającym o uda w ręku Nie
umiałam racjonalnie uzasadnić własnych pobudek, ale czułam ochotę
na to, by zatelefonować do domu i sprawdzić, czy odpowie mi coś
poza urywanym sygnałem.
Walka z impulsami nie
stanowiła mojej mocnej strony, dlatego też po kilku chwilach,
wykonaniu codziennego makijażu i upewnieniu się, że wciąż
zostało mi zdecydowanie dużo czasu, wybrałam odpowiedni numer w
kontaktach. Sygnałom na linii towarzyszył regularny stukot deszczu
o szybę – wielkie krople rozbijały się na szkle, spływały na
dół i splatały ze sobą. Patrzyłam przez okno, przekonując się,
że dzisiejszy dzień nie miał dla nas za grosz miłosierdzia –
może całe życie go dla mnie nie miało, o czym zdawała się
świadczyć cisza po drugiej stronie połączenia.
Niemal podskoczyłam w
miejscu, gdy wprost do mojego ucha rozbrzmiał dobrze znany mi głos.
– Mellie? Coś się
stało?
Ton ojca był służbowy,
tak jakby nie zdążył przestawić się po wcześniejszej rozmowie z
klientami, choć użył zdrobnienia, które tylko w jego ustach
tolerowałam. Dzięki temu jednak łatwe stało się wyobrażenie go
sobie siedzącego na wielkim, obrotowym krześle obitym czarną skórą
przed prostym biurkiem. Mogłam założyć się, że na nosie miał
okulary, przydługawe włosy założone zostały za ucho, a dłonie
błądziły pośród wiecznie rosnącej sterty papierów. Gdy byłam
mała, tkwiła we mnie irracjonalna obawa, że zwoje pergaminowych
kartek zaleją cały gabinet, wykradną się przez szparę pod
drzwiami i wpełzną po schodach prosto do mojego pokoju. Nie
rozumiałam, że niekończące się zlecenia oznaczały niekończący
się zarobek. A może po prostu mnie to nie obchodziło. Liczyło się
tylko to, by przestały nawiedzać mnie w koszmarach.
– Halo? Jesteś tam?
Amy?
– Tak, tak. –
Ocknęłam się i przeciągnęłam dłonią po twarzy. – Jestem,
tato.
– W porządku. Słucham
cię – mruknął i prawie mogłam usłyszeć szelest przewracanych
przy tym papierów.
Wzięłam głęboki
oddech, uświadamiając sobie, że nie zadzwoniłam w żadnym
konkretnym celu – czyli nie miałam nic, co mogłoby zainteresować
ojca.
– Właściwie to
znalazłam wolną chwilę i pomyślałam, że zapytam, co u was –
powiedziałam, przybierając lekki ton.
– Hmm. – Więcej
szeleszczących kartek i kilka sekund ciszy. – U nas żadnych
zmian. Przygotowuję właśnie nowy projekt na duży przetarg.
Rozchodzi się o Nowy Jork, rozumiesz. Kupa roboty, a terminy
krótkie, jak zawsze u tych wielkomiejskich bogaczy. Urwanie głowy,
Amy, istny armagedon.
Uśmiechnęłam się na
tę oczywistą aluzję.
– Och, jasne. Skoro
masz dużo pracy, to lepiej nie będę przeszkadzać.
– Tak – przytaknął
machinalnie. – Porozmawiamy, jak już skończę z tym przetargiem.
Zadzwonię do ciebie.
Ledwo powstrzymałam
śmiech, bo gdy tata w końcu się z tym upora, ja prawdopodobnie
będę już grzać tyłek piętro nad nim, a nawet jeśli nie – do
tego czasu znajdzie się kolejny niesamowicie ważny projekt.
– Jasne. Do zobaczenia.
– Starałam się pozbyć cierpkiego posmaku z mojego głosu i
języka, a rezultaty oceniłam na dość satysfakcjonujące. Ojciec i
tak trwał już zapewne wśród ścian, które budował własnym
umysłem.
Byłam blisko odłożenia
telefonu, który nagle wypluł z siebie jeszcze kilka słów.
– Ale u ciebie wszystko
dobrze, tak? Dobrze się bawisz?
– Oczywiście. Jest
idealnie. – Na moje usta wypłynął uśmiech.
– To świetnie. Tak. Do
zobaczenia.
Połączenie urwało się,
a ja rzuciłam telefon na łóżko i opadłam zaraz za nim. Idealnie
nie było, ale nie było też tak źle, jak przewidywałam, prawda?
Uznałam to za duży powód do radości.
Pozytywny nastrój psuła
nieustająca ulewa. Nie miałam ze sobą parasola – kto nosiłby
takie kłopotliwe rzeczy? – więc jedynie wyjęłam z szafy kurtkę,
która powinna wystarczyć na drogę do stołówki. Czekałam, aż
deszcz trochę osłabnie, jednak on jedynie przybierał na sile, więc
z westchnięciem wyszłam do przedpokoju. Drzwi do Irwina były
zamknięte, ale wydawało mi się, że przed sekundą usłyszałam
ich trzask. Nie zwlekając, chwyciłam klucz i zrobiłam odważny
krok na zewnątrz. Chłodne powietrze wdarło się pod moją koszulkę
– kurtka nadal zwisała mi z rąk. Pośród zasłony deszczu, na
ostatnim stopniu, stał blondyn. Był odwrócony do mnie plecami,
dłonie włożył do kieszeni i nic nie robił sobie z zacinających
na niego kropel. Co najlepsze, też miał na sobie tylko podkoszulek.
– Irwin, idioto, nie
widzisz, że pada?
Przekręciłam klucz w
zamku. Rozbrzmiał charakterystyczny klik, więc odwróciłam się w
stronę schodzącego właśnie na ziemię Ashtona.
– Jakoś nie bardzo mi
to przeszkadza – oznajmił, błyskając zębami i rozkładając
ręce.
– Czemu by miało –
mruknęłam, jednak w myślach stwierdziłam, że w tym tempie
chłopak będzie przemoczony jeszcze przed minięciem naszych
sąsiadów.
Zbiegłam po podeście i
praktycznie wpadłam na Irwina. Po wyciągnięciu ramion w górę
moja kurtka utworzyła prowizoryczną parasolkę. Ledwo sięgałam
powyżej czupryny Ashtona, jednak on, widząc moje próby, wślizgnął
się pod spód z uniesionymi brwiami. W odpowiedzi na to, obróciłam
twarz w jego stronę i wyszczerzyłam się z zadowoleniem.
Odpowiedział mi śmiechem, po czym jedną ręką chwycił róg
materiału od swojej strony, a drugą splótł z moją własną.
Biegnięcie w taki sposób
do stołówki nie okazało się tak niewygodne, jak można było
założyć.
~.♦ .~.♦ .~
Nieduża grupka ludzi
zgromadziła się w domku Andrewa. To, że byłam tam ja, nie
zdziwiłoby nikogo, ale sama nie wiedziałam, jak przy moim boku
znalazł się Irwin. Siedzieliśmy we dwoje na podłodze, opierając
plecy o bok kanapy, z wyciągniętymi nogami i z opartymi o kaloryfer
stopami w skarpetkach. Chłopcom jakimś cudem udało się go
włączyć, więc teraz zasłany był suszącymi się ubraniami.
Reszta ludzi rozsiadła się wokoło; niektórzy zajęli równie
ekskluzywne miejsca co my, ale w którymś z pokoi. Mignął mi
gdzieś Jack z Annabeth; szybko zniknęli – możliwe, że za
zamkniętymi drzwiami do sypialni Johna, współlokatora Andy'ego –
jednak mój umysł wyparł przejmowanie się nimi na krańce
świadomości. Pochłonęła mnie rozmowa o starych kreskówkach i,
jak się okazuje, ulubioną animacją Irwina z dzieciństwa był
„Clifford”, przez co musiałam teraz wysłuchiwać opowieści o
jego nigdy niezrealizowanej potrzebie posiadania gigantycznego psa.
– W gruncie rzeczy
zadowoliłbym się nawet jakimś labradorem, ale w domu mogę liczyć
co najwyżej na rybki w akwarium.
– U mnie rodzice też
nigdy nie zgadzali się na zwierzęta. – Wzruszyłam ramionami. –
Ale babcia ma psa.
– Bardziej chodzi o
alergię mamy – wyjaśnił, próbując wybijać jakiś rytm palcami
u stóp. Spojrzał na mnie z błyskiem w oku. – Rozpoznajesz
piosenkę?
Już wydobywałam z głębi
mojej duszy najbardziej zdumiony wzrok, na jaki było mnie stać –
bo nie, stopy u palców zdecydowanie nie były najbardziej muzykalną
częścią ciała człowieka – kiedy w całym pomieszczeniu
rozbrzmiało moje imię. Podniosłam głowę w górę, wykręcając
szyję, by dostrzec cokolwiek zza ramienia Irwina.
– Ktoś do ciebie. –
Głos Andrewa został obdarowany intrygującymi nutkami, co
zainteresowało mnie niemal tak samo, jak szukająca mnie osoba.
Kilku ludzi przesunęło
się na bok, a zza ich ciał wyłoniła się sylwetka Jerome'a. Stał
w drzwiach. Jego przydługawa grzywka odrobinę opadła pod wpływem
milionów niewidocznych kropel, które na niej osiadły. Miał na
sobie czarną kurtkę, w której wyglądał wyjątkowo... inaczej
oraz szeroki uśmiech, element tak stały, że gdy tylko go
widziałam, moje usta nauczyły się odpowiadać tym samym.
Przygryzłam wargę i
spojrzałam na Ashtona, a następnie złożyłam ciało do klęczek i
wstałam. Kiedy przekładałam stopy przez rozłożone nogi Irwina,
poczułam ucisk na kostce.
– Wiesz, że zostawiasz
mnie wśród ludzi, którzy z pewnością nie zrozumieją pełni
tragizmu ukrytego w wydarzeniach z mojego dzieciństwa?
Patrzył na mnie z dołu;
jego usta były uchylone, a oczy błyszczały. Nie wiadomo dlaczego
na myśl przyszło mi, że wygląda jak młody Hamlet, wypełniony
usilnie utrzymywaną brawurą i obrysowany mieniącym się
rozdarciem.
– Tego tragizmu nie
zrozumie nikt – odparłam. – Ale postaraj się być dzielnym
chłopcem.
Ruszyłam nogą, a Irwin
puścił ją z krzywym uśmiechem. Chęć pozostania na ciepłym
miejscu obok niego wypuściłam z siebie wraz z oddechem, po czym
odwróciłam się i ruszyłam do Jerome'a. Wciąż czekał w
drzwiach, a kiedy się zbliżyłam, przyciągnął mnie do krótkiego
uścisku. Pachniał świeżym proszkiem do prania oraz środkami
dezynfekującymi.
– Przejdziemy się? –
zaproponował.
– Nie pada? –
Zerknęłam przez jego ramię, ale niewiele zobaczyłam.
– Przestało jakiś
czas temu. Nawet widać gwiazdy, a ja znam dwie konstelacje, które z
dumą ci pokażę.
– Wow, to brzmi niemal,
jakbyś starał się być romantyczny – zaśmiałam się,
narzucając na ramiona kurtkę.
Szatyn odpowiedział mi
jedynie uśmiechem, a następnie kiwnięciem głową pożegnał się
z Andrewem. Wyszliśmy poza obręb domku i mogłam skupić się na
ścieżce światła złożonej z latarni, których blask dodatkowo
odbijał się w jeziorze. Musiało być późno, bo niebo nad nami
było ciemnogranatowe, a spomiędzy pasm chmur faktycznie wynurzał
się blask kilku gwiazd. Wokół panowała cisza i nie widać było
nikogo, kto postanowiłby zaufać poprawie pogody i wyjść z
ciepłych czterech ścian. Zaplotłam ręce na piersi, zrównując
krok z chłopakiem obok.
– Nie widzieliśmy się
od imprezy.
Przytaknęłam.
– Była tylko dwa dni
temu – zauważyłam.
– Dłużył mi się ten
czas. – Aksamitny głos Jerome'a oplótł mnie razem z jego
szczerym spojrzeniem.
– Mało interesujących
pacjentów? – spytałam zaczepnie, obracając się w jego stronę
oraz odchodząc kilka kroków w bok.
– Brakowało mi
jednego, na którego liczyłem.
Pokręciłam głową na
aluzje chłopaka, pozwoliwszy wiatru zamieść mi włosy na twarz, i
oddałam jego uśmiech. Po chwili znaleźliśmy się obok mostku w
okolicy mojego domku, na którym już kiedyś się spotkaliśmy i
mimo początkowych oporów, dałam się namówić studentowi na
przysiądnięcie tam. Wszystko było okupowane przez cień, który
stapiał mokre drewno z wodą w jedną, niebezpieczną masę i
naprawdę zwątpiłam w rozsądek któregokolwiek z nas, kiedy
opadaliśmy na rozłożoną przy końcu pomostu kurtkę Jerome'a.
Nasze głosy wymieszane
ze śmiechem zderzyły się z falującą taflą jeziora, a echo
rozniosło dźwięki po całej jego powierzchni, poprzeplatało je z
cykaniem świerszczy i szumem wysokiej trawy na drugim brzegu. Był
to jeden z tych wakacyjnych dni, które zapadają nam w pamięć nie
za sprawą wspomnień, ale klimatu, który rozsiewał się wokół.
Gwieździsta noc, lekki wiatr oraz ciepło drugiej osoby stanowiły
zestaw pozwalający przeżyć niesamowite lato.
– Cieszę się, że tu
przyjechałem – odparł Jerome po kilku minutach spędzonych w
ciszy.
Siedziałam ze skronią
opartą o jego ramię i przyglądałam się światłu kołysanemu na
wodzie. Obóz był niemalże moim marzeniem; po przyjeździe
obawiałam się, że zamieni się w koszmar. Teraz, na zawieszonym w
rzeczywistości mostku, każda przeżyta tu chwila rozkwitła
emocjami gdzieś w głębi mnie i nagle mogłam stwierdzić, że
całkowicie podzielam zdanie studenta.
Uniosłam głowę, żeby
mu o tym powiedzieć, ale zanim z moich ust uleciał jakikolwiek
dźwięk, zostały one pochwycone przez wargi szatyna.
Zarejestrowałam wzrokiem wyrazisty kontur jego brwi oraz cienie
rzucane przez rzęsy, po czym odruchowo zamknęłam oczy. Byłam
zszokowana, zaskoczenie zatrzymało przepływ impulsów w moich
nerwach, zamroziło myśli – nie czułam i nie myślałam, nie
byłam Amelią Hood siedzącą na małym moście nad jeziorem razem z
całującym ją Jeromem Morrisonem, bo ona zdecydowanie nie została
przygotowana na taką chwilę. A potem w jednej sekundzie wszystko
wróciło i potrafiłam wyłowić wrażenia ciepła i mokrych ust na
moich własnych; ciepłej ręki na policzku i mokrych ust na moich
własnych. Zacisnęłam palce w dłoni – a może zrobiłam to
na przedramieniu szatyna, którego włosy łaskotały mnie w powieki
– nie wiedziałam, składałam się tylko z przytłumionych odczuć
i emocji. Oddałam pocałunek, bo myślenie nie było odpowiednie w
takim momencie; nic innego nie wydawało się odpowiednie, a skóra
Jerome'a obok mojej była przyjemna, ciepła i szorstka.
Ktoś zagwizdał, a choć
dźwięk rozproszył się wśród szumu jeziora i szumu w mojej
głowie, dotarł także do nas. Kilka centymetrów powietrza
rozdzieliło mnie od chłopaka, który jednak nie zabrał dłoni z
mojej twarzy, tylko patrzył i uśmiechał się. Jego uśmiech był
jak jesienne słońce – nie rozpalające kości do białości, ale
rozgrzewające je delikatnym żarem. Wzięłam oddech, a Jerome
odsunął się odrobinę. Czułam się dość swobodnie jak na moment
tuż po niespodziewanym pocałunku, wyparłszy mętlik z głowy
gdzieś do zapomnianej szafy w moim umyśle.
Gwizd rozległ się
znowu, więc równocześnie odwróciliśmy głowy, by poszukać jego
źródła. Na drugim brzegu jeziora stała męska postać, a mrok
osnuwał ją z każdej strony i nie można było stwierdzić, kto to
dokładnie. Dzięki temu istniała szansa, że my sami byliśmy tylko
grą cieni, wyraźną na tyle, by zorientować się, co się dzieje,
ale odległą tak, by nas nie rozpoznać.
– Chyba wystarczy mu
przedstawienia – stwierdził student.
– Popieram.
Jerome rzucił mi jeszcze
jedno przewlekłe spojrzenie, po czym wstał i wyciągnął do mnie
rękę. Podniósłszy się na nogi, otrzepałam tyłek i ruszyłam na
stały grunt. Ziemia była mokra po wcześniejszej ulewie, spod
rozrzedzonej trawy wyłaniało się śliskie błoto. Nie zwlekając,
szybko podbiegłam na chodnik. Ręce zaplotłam na piersi, a podeszwy
moich butów wydawały z siebie ciche plasknięcia, kiedy
przestępowałam z nogi na nogę. Nie wiadomo kiedy zrobiło się
naprawdę chłodno, więc zamarzyłam o ciepłej pościeli, ale nie
miałam najbledszego pojęcia, jakie plany ma teraz Jerome i jak
bardzo moje własne od nich zależą; poczułam, że może jednak
pewna niezręczność wynikła z ostatniej sytuacji i cień niepokoju
zdążył wywołać dreszcz na moich plecach.
Szatyn podszedł do mnie
i w tej chwili rozdzwonił się jego telefon. Systemowy dźwięk
rozdzierał powietrze wokół. Chłopak wyciągnął urządzenie z
kieszeni, delikatnie zmarszczył brwi po spojrzeniu na wyświetlacz,
a następnie uniósł wzrok na mnie. Była w nim przepraszająca
nuta, którą przyjęłam z ulgą.
– Wybacz, muszę
odebrać – oznajmił. – Ale nie będę cię zatrzymywać.
Kiwnęłam głową,
oddając szybki uścisk Jerome'a. Potem student przyłożył komórkę
do ucha, wymruczał przywitanie, jeszcze raz posłał mi uśmiech i
rozeszliśmy się w swoje strony. Do domku miałam dosłownie
kilkanaście metrów, a z powodu opadającej z nieba mżawki, która
przylegała do materiału kurtki i moich włosów, sprawiając, że
wszystko wydawało się ciężkie, pokonałam je szybkim marszem.
Odliczywszy w myślach pięć schodków, znalazłam się na
zadaszonej werandzie. W moje oczy rzuciły się ubłocone adidasy
Ashtona, rzucone niedbale przed drzwiami. Myśląc o tym, kiedy
chłopak wrócił do domu – nie mógł zostać u Andrewa zbyt długo
po moim wyjściu, skoro już tu był – posłałam własne buty w
ich ślady, oszczędzając nam tym samym mycie podłóg.
W środku panowała
ciemność i duchota – powietrze wprost osiadało na moim ciele,
ledwo tłoczyło się przez gardło i płuca, przygniatało swoją
wagą. Potrzebowałam głębokiego oddechu, ale przed skierowaniem
się do pokoju mój wzrok samorzutnie zlustrował przeciwległą
ścianę. Zarówno zza drzwi do łazienki, jak i tych do pokoju
Irwina nie dochodziło żadne światło. Chłopak musiał spać, a ja
nie wiadomo dlaczego spędziłam jeszcze kilka chwil, stojąc w
ponurym przedpokoju i zbierając słowa, których nie powinnam chcieć
mu przekazać.
~.♦ .~.♦ .~
Troszkę mi z tym zeszło,
ale chyba jest jeszcze przyzwoicie :) Teraz niestety zaczęłam klasę
maturalną, więc czasu na pisanie będzie mniej, ale postaram się i
tak w wolnych chwilach coś naskrobać.
Co sądzicie o rozdziale?
Tak naprawdę naprawdę?
Buziaki,
Dee.